Z PRL-u do Japonii

20:58:00 MrJedi 0 Comments


Dla wielu współczesnych, zwłaszcza młodych ludzi, PRL zdaje się być równie mitycznym miejscem, jak Japonia. Jednak dla mieszkańca socjalistycznej rzeczywistości, realia przedstawiały się zupełnie inaczej. Jakikolwiek wyjazd zagraniczny, nie mówiąc już o odległej Japonii, był porównywalny z podróżą na inną planetę. Nawet teraz wielu z nas podróż do tego egzotycznego dla nas kraju, jawi się niczym życiowa przygoda (którą faktycznie może być), a jakie były wrażenia osoby, która trafiła do Kraju Kwitnącej Wiśni w zamierzchłych latach 80. XX wieku? Spróbujmy się tego dowiedzieć.

Z Jackiem Kostrzewskim rozmawia Paweł Musiałowski.


Paweł Musiałowski:
Jak to się stało, że trafił pan wprost z PRL-u na drugi koniec świata? Czy to był tak zwany przypadek, czy też świadomy wybór?

Jacek Kostrzewski:
Tak, jak zapewne większość Polaków lądujących w tym kraju, interesowałem się Japonią od dziecka. Pierwszym japońskim elementem z jakim się spotkałem, był film z cyklu „Zatouichi” (w wersji polskiej „Masażysta Ichi”; patrz: "Zatoichi i Yojimbo" / "Zatōichi to Yōjinbō", 1970). Chociaż w latach późniejszych nigdy nie udało mi się tego filmu zobaczyć powtórnie, to pamiętam niektóre sceny jeszcze do dzisiaj. Nie był to oczywiście jedyny japoński film, który zrobił na mnie wrażenie. Później było judo, które uprawiałem przez pięć lat od kiedy skończyłem 12 lat. Na pierwszym roku studiów znalazłem w czasopiśmie „Radar” adres Japonki, chętnej do korespondencji. Napisałem do niej i ku mojej wielkiej uciesze po kilku tygodniach otrzymałem odpowiedź. Korespondencja trwała przez kilka lat, właściwie aż do mojego ukończenia studiów. Przez cały ten czas zastanawiałem się, czy kiedykolwiek uda mi się odwiedzić Japonię i spotkać z Yukari. Czasy nie były najciekawsze, bo to późne lata 80-te XX wieku, na wyjazd do tak odległego kraju niewielu było stać. Los się jednak do mnie uśmiechnął, bo zaraz po zakończeniu studiów sąsiad przyniósł mi gazetę z ogłoszeniem o pracy w Japonii. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom. W ogłoszeniu było napisane, że poszukują absolwentów studiów elektronicznych, ewentualnie elektro-mechanicznych, a ja przecież byłem po elektronice w Politechnice Wrocławskiej! Oczywiście po napisaniu długiego listu do firmy, moje nadzieje trochę ostygły i do końca nie wierzyłem, że zostanę wybrany. W końcu po ponad miesiącu dostałem telefon, z którego po polsku odezwał się dyrektor firmy pan Bogusław Wojtkowski i ku mojej wielkiej radości powiedział mi, że odpowiada im moja kandydatura i dostanę pracę w Nippon Auto-Photo. Potem czekał mnie jeszcze wyjazd do Wielkiej Brytanii na szkolenie (pod Londynem znajduje się siedziba główna grupy Photo-Me, do której należy Nippon-Auto-Photo, mój docelowy pracodawca). Następnie po ośmiomiesięcznym szkoleniu poleciałem do Japonii, a w styczniu tego roku minęło dokładnie 25 lat od mojego przybycia. Wracając więc do pytania, fakt że mieszkam w Japonii wygląda na przypadek, mimo że zawsze tego chciałem.


PM:
Pierwszy wyjazd do Japonii nadal jest dla przeciętnego mieszkańca Polski czymś niezwykle emocjonującym, a nawet szokującym, gdyż nasze kultury, poziomy i style życia, znacząco się od siebie różnią. Tym bardziej szokiem musiało być zetknięcie się z tym krajem dla obywatela PRL-u. Jak wyglądało pana zetknięcie się z prawdziwą Japonią. Co pana najbardziej zadziwiło?

JK:
Trochę czasu minęło już od mojego przyjazdu, więc nie pamiętam dokładnie, co mnie najbardziej zadziwiło, ale z tego co mi w pamięci utkwiło, to niezliczona liczba różnego rodzaju automatów sprzedających na ulicy napoje, papierosy, czy chociażby bilety do metra i pociągów. Oczywiście w dzisiejszych czasach takie automaty to nic specjalnego, ale 25 lat temu zdziwienie we mnie budził automat, który na przykład dokładnie wydawał resztę. Nawiasem mówiąc, jadąc do Japonii wiedziałem, że będę pracować w firmie tworzącej automaty do robienia zdjęć; takich do paszportów, legitymacji, prawa jazdy, itp. Szybko więc przyzwyczaiłem się do tego.

Następnym szokiem były dla mnie tłumy na ulicach i w pociągach, ale jednocześnie spokój, cisza i ogólne poszanowanie prywatnej, niewielkiej przecież przestrzeni. Do dzisiaj chwalę sobie ciszę i spokój w japońskich pociągach, chociaż przemieszczanie się z jednego peronu na drugi wymaga czasami trochę pracy łokciami.

Czymś co bardzo mile mnie w tym kraju zaskoczyło to fakt, że w sklepach wszystkiego właściwie można dotknąć. W wielu europejskich sklepach do dzisiaj jest to niemożliwe. W PRL-u trzeba się było ukłonić pani sprzedawczyni, przeprosić ją, że się jej przeszkadza w jej obowiązkach i ewentualnie grzecznie poprosić o pokazanie czegoś „z tamtej” półki. Przy wyjściu oczywiście trzeba było grzecznie podziękować, zwłaszcza, gdy się coś kupiło. Do dzisiaj sam się jeszcze łapię tutaj w sklepie, że dziękuję sprzedawczyni po zakupach ... Podsumowując, wszechobecna grzeczność zrobiła na mnie naprawdę duże wrażenie.

Jadąc tutaj miałem wyobrażenie, że wszyscy Japończycy mówią biegle po angielsku, bo przecież uczą się go w szkołach, jak my kiedyś rosyjskiego. Niestety, szybko doszedłem do wniosku, że jeśli ja sam się nie nauczę japońskiego, to z nikim nie dam rady się tu porozumieć.

PM:
Rozumiem, że trafił pan od razu do Tokio?

JK:
Po ośmiomiesięcznym szkoleniu w Wielkiej Brytanii wylądowałem w Tokio. Chodziło też o zdobycie pozwolenia na pracę, którego nie dostałbym, starając się o nie w (komunistycznej jeszcze wtedy) Polsce.


PM:
A zatem do spotkania z Yukari w końcu doszło? Czy wasze wyobrażenia o sobie, bardzo się różniły od rzeczywistości? Czy wasza znajomość przetrwała?

JK:
Tak, do spotkania doszło, choć dopiero po kilku miesiącach. Yukari nie mieszka w Tokio, więc nie od razu mieliśmy możliwość spotkania się. Pamiętam, że pojechałem do jej domu rodzinnego w Shibukawie w prefekturze Gunma i zostałem przez jej rodzinę bardzo serdecznie przyjęty. Oni oczywiście wiedzieli, że od lat ze sobą korespondowaliśmy, no i jak to Japończycy, wykazali się wielką gościnnością. Mama Yukari od razu mi oznajmiła, że skoro moja mama mieszka tak daleko, tutaj w Japonii ona będzie moją mamą. Od tego czasu więc zwracam się do niej „okasan”.

Z samą Yukari utrzymuję kontakt cały czas, choć sporadycznie. Dosyć długo ze sobą korespondowaliśmy, więc znaliśmy się dobrze i specjalnego zaskoczenia nie było. Yukari jest lekarzem medycyny i pracuje w szpitalu w Utsunomii, ale w ramach hobby gra na wiolonczeli, więc gdy tylko ma jakiś koncert w Tokio, to zawsze się spotykamy. Stara przyjaźń nie rdzewieje!


PM:
Jak to w ogóle jest z Japończykami, jeśli chodzi o nawiązywanie bliższych znajomości? Czy naprawdę przybyszowi z zewnątrz tak trudno znaleźć japońskich przyjaciół? Czy, zważywszy na długi czas pobytu w tym kraju, ma pan jakichś japońskich znajomych, których mógłby pan nazwać przyjaciółmi, czy też raczej Japończycy, zwłaszcza tokijczycy, utrzymują dystans i pozwalają sobie co najwyżej na układy czysto koleżeńskie? Wielu obcokrajowców mieszkających w Japonii narzeka na to charakterystyczne „japońskie wycofanie”, a jakie pan ma doświadczenia na tym polu?

JK:
Myślę, że Japończycy to przyjazny naród. Moje doświadczenia w tym zakresie są bardzo pozytywne. Myślę też jednak, że tego typu rzeczy zależą bardzo od charakteru obcokrajowca, a nie tylko od tutejszego społeczeństwa. Trzeba wziąć pod uwagę odległość geograficzną, kulturową i społeczną Japończyków i wtedy nie dziwi to ich „wycofanie”. Osobiście podzieliłbym ich na dwie grupy: „otwartych” i „zamkniętych”. Ci „otwarci” sami chętnie szukają znajomości z obcokrajowcami, bo być może byli kiedyś zagranicą (niekonieczne jako turyści), być może chcą podszlifować obcy język, czy też po prostu z ciekawości. Z kolei „zamknięci” to tacy, dla których zewnętrzny świat właściwie nie istnieje i niewiele widzą poza Japonią. Trudno mi bliżej przeanalizować, co się za tym kryje, ale mam wrażenie, że im po prostu nie jest to do szczęścia potrzebne. Można by się też pokusić o jakąś definicję przyjaźni i na jej podstawie dyskutować na ten temat, ale mam wrażenie, że nie jest to łatwe, a poza tym każdy ma jakiś własny w tym względzie punkt widzenia. Dla jednego spotkanie się raz na miesiąc na piwie już będzie oznaką przyjaźni, dla drugiego coś o wiele „głębszego”. Mieszkając poza Tokio, czy nawet w samym Tokio, czasami niełatwo jest się spotykać, bo ludzie są zaganiani, mają obowiązki domowe, odległości są duże, itd. Trzeba też wziąć pod uwagę fakt, że Tokio, Nagoya, czy też Osaka, są wielkimi kosmopolitycznymi metropoliami, w których mieszka wielu obcokrajowców i co za tym idzie, Japończycy są do nich przyzwyczajeni, przez co obcokrajowcy nie czują się aż tak odizolowani. Brak oczywistej izolacji nie oznacza jednak łatwości nawiązywania tu przyjaźni, a uśmiechnięte twarze sprzedawczyń w sklepach nie oznaczają chęci rozpoczęcia znajomości.

Jeśli chodzi o mnie to oczywiście po dwudziestu pięciu latach mieszkania w Japonii mam kilkoro przyjaciół, pomimo mojego raczej niezbyt otwartego podejścia do tych spraw. Bardzo sobie te przyjaźnie chwalę i między innymi dzięki nim uważam swoje życie tutaj za bardzo udane.


PM:
Wracając do kwestii zawodowych, bo to przecież one były główną przyczyną (pomijając samo zainteresowanie tym krajem) pańskiego zakorzenienia się w Japonii. Zawód informatyka dzisiaj jest niezwykle popularny, ale przecież wcale taki nie był w latach 80. Czy od razu było jasne, na jakim stanowisku będzie pan zatrudniony? Jak wyglądają pańskie odczucia, jeśli chodzi o tę profesję w Japonii? Dlaczego firma szukała specjalistów po całym świecie, czyżby w Japonii takowych wtedy brakowało? Jak ten rynek rozwijał się tu na przestrzeni lat i jak wygląda dzisiaj? Mówiąc w skrócie, czy mógłby pan na podstawie własnych doświadczeń zawodowych, przybliżyć realia pracy informatyka w Japonii? A może również w szerszym kontekście: pracy w Japonii, zwłaszcza z punktu widzenia obcokrajowca?

JK:
Temat rzeka. Oprę się więc głównie na moich własnych doświadczeniach i zaznaczam, że nie są one odzwierciedleniem rzeczywistości. Po studiach z tytułem inżyniera elektronika dostałem pracę w Japonii głównie dzięki temu, że oferował ją Polak, będący wtedy dyrektorem naszej firmy. Odpowiadając na ogłoszenie napisałem o swoich zainteresowaniach Japonią, o korespondencyjnej znajomości z Yukari i o swoim kawalerskim jeszcze wtedy stanie. Jak się później dowiedziałem, ten ostatni warunek był warunkiem głównym albowiem ówczesny szef zdawał sobie sprawę, że młody człowiek, zostawiając rodzinę w Polsce albo będzie ją chciał koniecznie do Japonii sprowadzić albo sam w końcu zdecyduje się na powrót. Wykształcenie elektroniczne, mechaniczne, elektryczne, było OK, a w moim przypadku zaważyła również znajomość z Yukari. Na początku lat dziewięćdziesiątych nie było jeszcze pojęcia IT, Internetu, itp. a nasza firma nie miała profilu informatycznego, więc i praca była trochę inna. Po kilku latach nadarzyła się okazja, żeby skomputeryzować firmę i wtedy przejąłem niejako na siebie ten obowiązek. Stricte programistą nigdy nie byłem, ale nabyte na politechnice doświadczenie w asemblerze i visual basicu, połączone ze znajomością komputerów, pozwoliło mi na taki styl pracy w firmie. Po drodze trzeba się było nauczyć różnych nowych rzeczy, jak np. programowania baz danych i administracji sieci i tak jakoś powolutku większość systemów używanych w firmie stworzyliśmy samodzielnie. Specyfika biznesu jaki prowadzi nasza firma, tzn. sprzedaż zdjęć do paszportów, legitymacji, praw jazdy, itp., w „automatycznych studiach fotograficznych”, porozstawianych w całej Japonii, nie pozwalała na zakup standardowego software`u i wymagała stworzenia go od zera. Przede mną, obcokrajowcem, stawiało to też dodatkowe wymagania, bowiem większość pracowników naszej firmy to Japończycy, tak więc software musiał być japoński. Na moje szczęście nasza firma jest międzynarodowa, więc i atmosfera jest w niej bardzo przyjemna, w odróżnieniu od firm typowo japońskich, gdzie życie obcokrajowca wcale nie jest takie łatwe, chociaż niekoniecznie gorsze niż dla japońskich pracowników. Z doświadczeń swoich znajomych wiem, że nie jest łatwo mieć japońskiego szefa i słyszałem też o ludziach, którzy z wielką ulgą wyjeżdżali z Japonii po stresujących doświadczeniach pracy w japońskich firmach.

Jeśli chodzi o informatykę jako taką w Japonii, to mimo, że nie jestem autorytetem w tych sprawach, bazując na moim profesjonalnym doświadczeniu z pewnością mogę powiedzieć, ze jest to przemysł bardzo rozwinięty i dynamiczny, szczególnie teraz w dobie smartfonów i Internetu. Mam też wrażenie, że uzdolniony informatyk, komputerowiec obcokrajowiec, z pewnością znalazłby sobie tutaj pracę.


PM:
Otrzymuję od wielu lat mnóstwo zapytań od polskich miłośników Japonii, marzących o podjęciu pracy i zamieszkaniu w tym kraju. Jednak w przypadku obywateli Polski, nie jest to takie proste, jak na przykład w przypadku Amerykanów, czy Brytyjczyków, którzy mogą tu tak po prostu przyjechać i niemalże z miejsca podjąć pracę jako nauczyciele języka angielskiego, nawet bez odpowiedniego wykształcenia. Co mógłby pan poradzić wszystkim tym młodym ludziom, którzy tak jak pan kiedyś, marzą teraz o tym, aby zamieszkać w Kraju Kwitnącej Wiśni?

JK:
Dla chcącego nic trudnego... chciałoby się powiedzieć, ale same chęci pewnie nie wystarczą. Potrzeba też trochę szczęścia, jakieś konkretne wykształcenie, dużo samozaparcia i koniecznie znajomość przynajmniej angielskiego (zanim nauczy się japońskiego wystarczająco dobrze, żeby się móc nim komunikować). Generalnie nie ma szans na „załapanie” się do jakiejś pracy przyjeżdżając tutaj jako turysta. Na pracę trzeba mieć pozwolenie, a to pozwolenie, z tego co wiem, wydawane jest tylko za granicą Japonii. Najpewniejszą drogą jest znalezienie sobie pracy w Japonii przed przyjazdem, najlepiej w międzynarodowej korporacji, która ma w Japonii filię. Można, warto, trzeba przyjechać tu też przynajmniej raz jako turysta, żeby skonfrontować swoje wyobrażenie o tym kraju z rzeczywistością. Przez ambasadę można skontaktować się z tutejszą Polonią i kto wie, wyrobić sobie jakieś kontakty, które zaowocować mogłyby pracą. Studentom radziłbym sprawdzić wszystkie możliwe źródła informacji na temat stypendiów w Japonii, czy też, jeśli kogoś stać, po prostu możliwości studiowania tutaj za opłatą. Jest to pewnie najprostsza droga do zdobycia pracy, bo i język się opanuje, kontakty sobie wyrobi i oswoi z otoczeniem. Kolejnym praktycznym sposobem jest znalezienie sobie partnera/partnerki z Japonii. Małżeństwo z obywatelem tego kraju od razu daje pozwolenie na pracę, aczkolwiek nauczenie się języka zawsze będzie warunkiem koniecznym do jej zdobycia. Myślę, że teraz łatwiej jest wyjechać Polakowi do Japonii niż to było możliwe kiedyś. Nie ma zimnowojennej bariery Wschód-Zachód, poziom zarobków w Polsce jest o wiele wyższy niż przed dwudziestu kilku laty, przez Internet zdobyć można właściwie wszystkie możliwe informacje i... nie pozostaje właściwie nic, tylko się pakować i lecieć (po uważnym przeczytaniu powyższych uwag).


PM:
A jak przyjął pan japońską kuchnię? Nawet dzisiaj większości osób, które się z nią nie zetknęły u samego źródła, czyli w Japonii, kojarzy ją głównie z sushi, a tymczasem współcześni Japończycy mają bardzo zróżnicowaną dietę. Co pana najbardziej w niej zachwyciło, a co raczej nie wywołało entuzjazmu? Czego Polacy mogliby się nauczyć od Japończyków na polu kulinarnym?

JK:
Kiedyś, dawno, dawno temu, jeszcze przed wyjazdem do Japonii, widziałem z okien wrocławskiego tramwaju, jak jakiś wędkarz wyłowił z Odry rybę. Tak się wtedy, pamiętam, zastanawiałem: jak to możliwe, żeby jeść surowe ryby?! Przecież ten wędkarz nie pociągnąłby długo, gdyby taką rybkę pokroił i zjadł na miejscu... Trapiło mnie to przez wiele lat i dopiero po wylądowaniu tutaj miałem okazję własnoręcznie sprawdzić, co to właściwie znaczy „zjeść surową rybę”. Niewiele osób zdaje sobie sprawę, jaka to delikatność, pod warunkiem, że nie pochodzi z Odry, czy też żadnej innej rzeki, chyba że z naprawdę czystego strumienia górskiego. Oczywiste jest dla mnie teraz, że tylko bardzo świeżą rybę można zjeść jako sashimi, czy też sushi, natomiast dobrze usmażona może być właściwie każda inna. Często w japońskiej telewizji obejrzeć można programy o wędkowaniu i często w takich programach złapana ryba krojona jest na pniu i spożywana na miejscu.

Fakt, że Japończycy są jednym z najdłużej żyjących narodów na świecie wynika bezpośrednio z ich diety. Surowe ryby i inne żyjątka morskie w sashimi, sushi, czy też pod inną postacią, są jedynie jedną z wielu atrakcji kulinarnych japońskiej kuchni. Ja osobiście unikam jedynie dwóch rzeczy: pieczonej ośmiornicy i surowej morskiej kolczatki „uni”. Pozostałe specjały jem dosyć często i generalnie nie mam z niczym problemu. Uwielbiam tofu, tzw. „serek” z soi i myślę, że powinien gościć on na stole równie często w Polsce. Wiele osób ostrzegało mnie przed „natto”, rzekomo śmierdzącą sfermentowaną soją. Zapewniam, nie ma nic lepszego od natto wymieszanego z sosem sojowym, musztardą „karashi” i szczypiorkiem, podanym na ryżu i jedzonym z „zielonym papierem” nori, zrobionym z suszonych wodorostów. Nie dość, że smaczne, to pożywne i na dodatek zdrowe!
Tempurę też pewnie wiele osób zna, aczkolwiek dobra jest jedynie wtedy, gdy usmażona jest na świeżym oleju. Można też tutaj znaleźć coś, co przypomina polskiego schabowego i nazywa się „tonkatsu”, dla miłośników mięsa wieprzowego wyborna potrawa. Jeśli już jesteśmy przy mięsie to wielką popularnością cieszą się tutaj dania „gyudon”, czyli gotowana wołowina podana na ryżu. No i oczywiście makarony pod wszelaką postacią: soba, udon, somen, czy też zupa ramen (tą ostatnią tak naprawdę je się w chińskich barach i restauracjach). Makarony je się na zimno i na gorąco, gotowane w zupie i smażone z warzywami, owocami morza, czy też z mięsem. Trzeba też wspomnieć o japońskich pierogach „gyoza” (też właściwie pochodzących z Chin, ale w Japonii tak powszechnych, że nie ma co się sprzeczać).

Trudno wymagać, żeby jakakolwiek nacja uczyła się od innych jak gotować, bo kuchnia oparta jest na lokalnym środowisku naturalnym, kulturze i zwyczajach. W naszym klimacie nie ma na przykład takich przypraw, jakie wszędzie w Azji można znaleźć, a odpowiednikiem ryżu, będącego podstawą diety Japończyka, są w Polsce ziemniaki. Jeśli miałbym już coś sugerować, to może promowanie tofu, imbiru, bakłażanów, surowych ryb morskich, pasty miso i jeszcze pewnie wielu innych, mniej lub bardziej w Polsce znanych składników.


PM:
Zapytam krótko: Japonki. Co pan o nich sądzi? Jak je pan postrzegał przed przyjazdem do Japonii i jak postrzega je pan teraz, zarówno z punktu widzenia Polaka, jak i długoletniego rezydenta?

JK:
Japonki... następny temat rzeka i z pewnością łatwiej by się o tym rozmawiało przy piwie... No cóż, według mnie, są to kobiety bardzo miłe, ładne, spokojne, ciche, usłużne, zadbane i przede wszystkim z punktu widzenia Europejczyka  -egzotyczne. Przed przyjazdem do Japonii oczywiście wiedziałem o nich tyle, co przeczytałem w jakiejś książce, czy też zobaczyłem w jakimś filmie, czyli mniej więcej: „Aaaa, w Japonii są gejsze!”. Do tego doszła moja znajomość korespondencyjna z Yukari, ale też właściwie niewiele, tak więc w sumie same stereotypy. To, co zauważyłem w Japonii to fakt, że oprócz cech wymienionych powyżej, są to kobiety zaradne, praktyczne, ale czasami wyrachowane. Urodę oczywiście mają specyficzną i tak jak w każdym kraju są takie, które podobają się mężczyznom mniej, jak i te robiące na nich większe wrażenie – to jest zawsze kwestia gustu. Zarówno mnie, jak i wielu moim polskim znajomym w Japonii, Japonki bardzo się podobają, ale jakby temu na przekór, moja żona jest Indonezyjką! Oboje mamy wielu znajomych i wśród nich są oczywiście Japonki. Akurat teraz, gdy nasz syn Wojtek-Ken poszedł do przedszkola, grono tych znajomych rozszerzyło się o mamy jego rówieśników. W pewnym sensie otworzyły się przede mną jakieś nowe drzwi w doświadczeniach z japońskim społeczeństwem i dzięki żonie również z Japonkami. Większość mam to kobiety zajmujące się domem, co wcale mnie nie dziwi, bo pracując tu od dawna zauważyłem, że gdy jakaś kobieta się zwalnia, to głównie właśnie z powodu wyjścia za mąż. Ich zawód zmienia się na „gospodynię domową”, w całym pozytywnym tego słowa znaczeniu. Ale gdy się takie mamy spotkają, to oczywiście wiele czasu upływa na plotkach – jak wszędzie. Chętnie też wychodzimy wszyscy na karaoke, czy też do knajpy, w ramach pogłębiania znajomości, no i oczywiście jest bardzo miło i przyjemnie.

Warto zauważyć, że Japonki lubią podążać za modą. Ubierają się schludnie, często w markowe ubrania, również w zależności od tego, w jakim są wieku i jakie mają zainteresowania. Często można na ulicach Tokio spotkać kobiety ubrane w dosyć „zabawne” powiedziałbym stroje, ale nikogo to nie dziwi.

Spraw intymnych nie będę tu poruszał, bo to chyba nie miejsce, powiem tylko, że ponieważ w Japonii nie ma kościoła i wychowanie seksualne w szkole przebiega jak należy, nie ma specjalnie z tym żadnych problemów. Pornografia jest generalnie zakazana, ale z kolei w każdej wypożyczalni DVD istnieje dział AV (Adult Video), właśnie z pornografią, aczkolwiek ocenzurowaną „mozaiką”. W księgarniach z kolei roi się od pornograficznych (oczywiście „zamozajkowanych”) komiksów. Prostytucja też jest obecna, chociaż często promowana ogłoszeniami o masażach. Tak jak w każdym kraju, również i tutaj zdarzają się przestępstwa natury seksualnej, jednak odnoszę wrażenie, że jakby mniej, chociaż, kto wie?  W Japonii ciągle praktykowane są małżeństwa aranżowane, przeważnie dlatego, ponieważ któraś ze stron nie ma wystarczająco dużo odwagi, aby samodzielnie znaleźć sobie partnera.


PM:
No właśnie, przestępczość w Japonii. Czy pan również po przybyciu do tego kraju doświadczył niesamowitego wręcz poczucia bezpieczeństwa, jakie tu panuje? I czy po spędzonych tu latach pana pogląd na tę kwestię uległ zmianie? Ludzie, którzy po raz pierwszy planują wyjazd do Japonii, często zadają mi pytanie - czy Japonia naprawdę jest aż tak bezpiecznym krajem, jak to się powszechnie przedstawia? Ja co do tego nie mam wątpliwości. A jakie jest pańskie zdanie na ten temat?

JK:
Wszystkich krajów na świecie nie widziałem, a z tych w których byłem, Japonia jest zdecydowanie najbezpieczniejsza. Jest to jeden z największych argumentów za życiem właśnie tutaj. Nie ma niczego bardziej uspakajającego, niż poczucie bezpieczeństwa. Już na pierwszy rzut oka widać, jak bardzo jest tu bezpiecznie, gdy spacerujemy wieczorem po ulicach. Nikt nikogo nie zaczepia, na nikogo się nie czai, nie słychać syren pędzących samochodów policyjnych, itd., itp. Pijacy nie są natarczywi, nawet w zatłoczonym pociągu. Przykładów można by mnożyć w nieskończoność, a ja daję słowo, że tak właśnie tutaj jest, pomimo trzech włamań, jakie miałem w ciągu tych lat! Wiem, czytając to na pewno się wszyscy dziwią, co ja mówię, ale tak właśnie jest – wyjątek potwierdza regułę. Włamać się do japońskiego domu, czy też mieszkania, to bardzo prosta sprawa. Wystarczy wejść przez niezamknięte drzwi, albo śrubokrętem wybić małą dziurkę w szybie na werandzie i palcem otworzyć zasuwkę w oknie. Świadczy to ni mniej ni więcej o tym, jak rzadkie są takie przypadki. Obrazu bezpieczeństwa nie zmieniają też ciężkie przestępstwa, o jakich słyszy się czasami w telewizji, że np. ktoś włamał się do domu i zamordował nożem całą rodzinę, że prześladowca zabił swoją ofiarę, pomimo jej kilkakrotnych próśb do policji o pomoc, czy też, gdy w latach 90-tych religijna sekta Aum Shinrikyo mordowała swoich przeciwników na niesamowicie wyrafinowane sposoby, by w końcu dokonać sławnego zamachu terrorystycznego w tokijskim metrze przy pomocy gazu. Wszystko to zdarza się też tutaj w Japonii, ale w sumie ma się wrażenie, że gdzieś obok, i jakby nie dotyczyło „zwykłych ludzi”. Oczywiście, nie oszukujmy się, zawsze trzeba mieć oczy otwarte i liczyć się z czyimiś złymi intencjami, ale uśredniając, z pewnością jest tu bezpieczniej niż gdziekolwiek indziej.

Inna sprawa to katastrofy naturalne typu trzęsienie ziemi, tsunami, czy wybuch wulkanu. Niestety, Japonia leży w aktywnym tektonicznie regionie i nie da się tego uniknąć. Wiedzą o tym wszyscy, nie tylko Japończycy, zwłaszcza po wielkim trzęsieniu i niszczycielskim tsunami 11 marca 2011 roku. W 1995 roku miało też miejsce ogromne trzęsienie ziemi w Kobe, które zniszczyło połowę miasta. Chciałoby się, ale nie można o tym nie myśleć i jak tylko wszystko wokół zaczyna się trzęść, to zawsze zadaję sobie w duchu pytanie: czy to właśnie jest to trzęsienie, o którym sejsmologowie ostrzegają od lat? Życie toczy się jednak dalej i trzeba mieć nadzieję, że za naszych czasów gigantyczna katastrofa nie nastąpi.


PM:
No, ale czy taka zapowiadana od lat wielka katastrofa naszych czasów nie miała właśnie miejsca w 2011 roku? Obawiano się przecież, że w jej wyniku dojdzie do unicestwienia Tokio, jak to miało miejsce w roku 1923, a jednak stolica Japonii przetrwała bez uszczerbku mimo potężnych (!) wstrząsów. Świadczy to zatem o tym, iż Japończycy doskonale zabezpieczyli się przed nadciągającymi kataklizmami i jestem pewien, że również z ostatniego tsunami wyciągną wnioski i podniosą i tak już wysoki poziom zabezpieczeń.

JK:
I tak i nie. Z jednej strony ogrom zniszczeń i siła tego trzęsienia zaliczają je do grupy tych „super katastroficznych”, z drugiej zaś strony trzeba wziąć pod uwagę, że Japonia poszatkowana jest wręcz przez uskoki i przez (pod) Tokio przebiega uskok zupełnie inny, niż ten odpowiedzialny za katastrofę z 11/3/11. Na Tokio jeszcze przyjdzie czas, niestety, lecz lepiej nie prorokujmy...

Po trzęsieniu i tsunami w Tohoku z 2011, często widzi się w telewizji programy dotyczące przyszłych katastrof; symulacji zasięgu, liczb dotyczących strat, ofiar,  itd. itp. Muszę przyznać, że niezbyt przyjemnie się takie programy ogląda, zwłaszcza mieszkając w rejonie, o którym mowa. A wracając jeszcze do jednego szczegółu z powyższego pytania, to zauważyłbym, że trzęsienie jakiego doznało Tokio cztery lata temu, było jedynie echem tego, jakie miało miejsce w epicentrum. Niestety, nie jestem pewien, czy wiele budynków by je przetrwało. (Mam nadzieję jednak, że wszystkie!) Należy też wziąć pod uwagę procentową liczbę zniszczeń wywołanych samym trzęsieniem i tym co ono wywołuje: tsunami i pożary. W 1995 roku najwięcej ofiar w Kobe spowodowały pożary, a w 2011 w Tohoku - tsunami. Sama więc stabilność konstrukcji nie jest 100% gwarantem ograniczenia strat.


PM:
Zupełnie inną sprawą jest reakcja Japończyków. Gdy byłem w roku 2011 w Tokio, chwilę po sławnym kataklizmie, uderzył we mnie niezwykły spokój, cisza, w jakiej mieszkańcy tego kraju przyjmowali wiadomości o tsunami i licznych ofiarach. Podobnie japońskie media, na przykład NHK, czyli Japońska Telewizja Państwowa, ze spokojem, bez oznak paniki i sensacji, podawała po prostu na bieżąco informacje. Tymczasem amerykańskie media biegały z kamerami po stolicy Japonii i starały się wygenerować coś, czego w rzeczywistości nie było: panikę, strach, zniszczenie, sensację. Ziemia pod nogami bez przerwy się wtedy trzęsła, nawet kilkanaście razy na dobę, ale Japończycy zdawali się to przyjmować ze spokojem i pokorą. Czy to również nie w tym, a może przede wszystkim w tym, leży sedno spokoju i poczucia bezpieczeństwa, jakie nas ogarnia w Japonii? W sposobie w jaki Japończycy podchodzą do życia?

JK:
Rzeczywiście podejście Japończyków do tych spraw potrafi obcokrajowca naprawdę zadziwić. Ta jak pan wspomniał, Japończycy bardzo, naprawdę bardzo spokojnie przeżywali tę tragedię. Aż nie chce się wierzyć, zwłaszcza wiedząc, że niektóre nadmorskie miasteczka i wsie straciły właściwie wszystko i przestały istnieć. Doskonale znamy sceny ze zrujnowanych miejscowości, gdzie ludzie w spokoju czekali w kolejce po podstawowe produkty, których było bardzo niewiele, gdyż na przeszkodzie stały wielkie problemy logistyczne. Nie należy tego jednak mylić z brakiem uczuć. Każdy z tych ludzi przeżywał swoją własną tragedię dogłębnie i wiele osób niestety popełniło samobójstwa, nie mogąc znieść nowego życia gdzieś w domu zastępczym, bez rodziny, która nigdy już do nich nie powróci. Źródeł tego japońskiego spokoju trzeba pewnie szukać w filozofii Zen. Jestem pewien, że takie właśnie podejście Japończyków do życia tworzy tę znaną nam atmosferę bezpieczeństwa w tym kraju.


PM:
A czy u podstaw takiego zachowania nie leży raczej honne i tatemae? Czyli bardzo zdecydowane rozdzielenie tego, co naprawdę się myśli i tego, co się okazuje na zewnątrz? To przecież bardzo silnie zakorzeniony mechanizm w społeczeństwie japońskim.

JK:
Dokładnie! Mówiąc właśnie o filozofii Zen, miałem to na myśli. Fakt, że wszyscy tak stoicko podchodzą tu do tragedii, wcale nie znaczy, że wewnętrznie jej nie przeżywają. Zostali tak wychowani, aby skrywać uczucia na rzecz ogólnie przyjętego spokoju i determinacji do szybkiej odbudowy strat. W pewnym sensie trudno się temu dziwić, bo gdy wyobrazimy sobie 35 lub więcej milionów ludzi mieszkających w Tokio i okolicach (Yokohama, Kawasaki, Saitama, Chiba), to rzeczywiście można dojść do wniosku, że w takim „mrowisku” bez cierpliwości i bez podporządkowania się odgórnie narzuconym zasadom, nie da się żyć. Nawiasem mówiąc, ciekawe by było, jak by to wszystko działało, gdyby na miejscu Japończyków, w tak wielkiej metropolii, umieścić wszystkich Polaków…

PM:
NeoTokyo 2020…?! ;)

JK:
Ja, jako obcokrajowiec, żyjący w Japonii, doskonale zdaję sobie sprawę, że ta powszechna grzeczność, z którą się spotykam na co dzień, też jest do pewnego stopnia wymuszona przez honne i tatemae. Zupełnie mi to jednak nie przeszkadza, bo po pierwsze, nikt mi nie psuje humoru (tak generalnie), a po drugie, mam japońskich przyjaciół, którzy nie stosują wobec mnie tej zasady.


PM:
Chce pan powiedzieć, że mimo wszystko Japończycy jednak potrafią się zachowywać całkowicie „na luzie” i jasno określać werbalnie, co naprawdę myślą? Nawet w Tokio, mieście w którym wybitnie widoczne/obecne jest to typowe, „japońskie wycofanie”? Czyli jednak takie zachowanie ma miejsce na co dzień pomiędzy dobrymi przyjaciółmi i nie potrzeba do tego alkoholu - wszechobecnego „japońskiego katalizatora”, umożliwiającego Japończykom „otworzenie się” i wyjawienie swoich „prawdziwych myśli”?

JK:
Większość moich znajomych sama z siebie raczej nie odsłania swojego honne, ale nie oznacza to, że specjalnie coś ukrywają. Gdy tylko rozmowa zejdzie na trochę delikatniejsze tematy, to oni potrafią mówić całkiem do rzeczy, chociaż takiej naprawdę otwartej krytyki to się raczej tu nie słyszy. Warunkiem oczywiście jest rozmowa w odpowiednim gronie. Nie ma czegoś takiego, żeby w pociągu na przykład ktoś głośno mówił, jak to bardzo niezadowolony jest z tego, czy tamtego w Japonii. Mam wrażenie, że to honne i tatemae zakorzenione jest głównie w miejscu pracy i w małych skupiskach ludzi, jak np. na wsi, natomiast na co dzień widzi się po prostu ludzi, którzy nie wchodzą sobie w drogę i trzymają się zasad ogólnie pojętej grzeczności.


PM:
Które z „japońskich przywar” najbardziej panu zaszły za skórę, zaszokowały lub  zaskoczyły?

JK:
No tak, rzeczywiście niełatwo sobie wyobrazić narodu bez przywar i oczywiście Japończycy też je mają. Weźmy pod uwagę np. jazdę pociągiem. Nagminnie widuje się młodych ludzi siedzących, podczas gdy jakaś podpierająca się laską babcia, czy też dziadek, stoją obok, nawet w przypadku miejsca zarezerwowanego dla osób potrzebujących. Wychodząc zaś z pociągu, zwłaszcza w godzinach szczytu, nie ma „zmiłuj się”, często posługują się łokciami, żeby tylko nadrobić czasu. A jak już kogoś potrącą, to rzadko się słyszy „przepraszam”. Często się też zdarza, że stają na środku wejścia w pociągu i po prostu nie widzą, że ktoś chce wsiąść. Zupełnie, jakby byli tam w jakiejś niewidzialnej bańce.

Mlaskanie, głośne przełykanie, czy też siorbanie zupy lub głośne wciąganie makaronu, jest wręcz wskazane, choćby dlatego, że jedzenie lepiej wtedy smakuje. Osobiście zupełnie mi to nie przeszkadza, bo wiem, że taka jest tutaj kultura. W Chinach podobno jest jeszcze gorzej... W restauracjach, czy też w kawiarniach, stoliki dla palących i niepalących znajdują się w jednym pomieszczeniu, chociaż muszę powiedzieć, że coraz rzadziej się to spotyka. Coraz częściej za to widuje się na ulicach miasta zakazy palenia oraz wyznaczone do tego specjalne pomieszczenia lub spoty.

Za to nadal dają się we znaki niepokorni motocykliści, którzy jadąc przez miasto bardzo wolno, wydobywają ze swoich pojazdów niemiłosiernie głośne ryczenie. To samo tyczy się zbieraczy makulatury, czy też złomu – potrafią obudzić człowieka w sobotę lub niedzielę wczesnym świtem.
Następna sprawa to (generalnie, rzecz jasna) absolutny brak talentu i chęci Japończyków do opanowywania języków obcych. Niby uczą się angielskiego już od gimnazjum, ale mimo wszystko jakoś efektów na ulicy się nie słyszy. Inna sprawa, że to jest jak u nas za czasów PRL-u: wszyscy uczyli się języka rosyjskiego w szkołach od najmłodszych lat, a i tak nikt nie potrafił tym językiem swobodnie władać…

Największą jednak przywarą Japończyków jako narodu jest ich niechęć do przyznania się do swoich win wojennych, tak delikatnie mówiąc. Dzieci w szkole nie uczą się historii takiej, jaka była naprawdę, lecz takiej, w której sami Japończycy przedstawiani są jako ofiary, a nie sprawcy. Nie dziwi więc, że zarówno Korea, jak i Chiny, nie mogą im zapomnieć okresu kolonizacji i wojny. Wiąże się to oczywiście z ich narodowym poczuciem wyższości, jakie można tu często zaobserwować, zwłaszcza w japońskich firmach w których pracują obcokrajowcy. Nieważne, jak dobry byłby pomysł obcokrajowca, i tak decyzja będzie przychylna Japończykowi. To poczucie wyższości wynika pewnie z faktu, że ten kraj, jako jedyny w Azji, nie był skolonizowany, co nawiasem mówiąc, z pewnością każdy naród wprawiłoby w samouwielbienie. Niestety, na co dzień objawia się to trochę niegrzecznym traktowaniem innych Azjatów, chociaż przybysze z Zachodu generalnie cieszą się jako takim respektem.

PM:
Dodać jednak należy, że niektóre z tych przywar są raczej charakterystyczne dla wielkich metropolii (a mówimy tu o Tokio, bo tu pan mieszka), w których rzadko kto zwraca uwagę na takie detale, jak ustępowanie innym miejsca. A czy do tego nie dochodzi w przypadku Japonii rodzaj obsesji starszych ludzi na punkcie „przydatności społecznej”? Przecież to właśnie starsi Japończycy starają się wszelkimi sposobami „udowadniać”, że są wciąż aktywni, produktywni, sprawni i przydatni, czy zatem ustępowanie im miejsca w środkach masowego transportu nie może być w takim układzie potraktowane jako nieuprzejmość? Bo przecież miejsca ustępuje się zazwyczaj osobie nie do końca sprawnej.

Inną z kolei sytuacją jest brak reakcji na kolizje w wielkim tłumie (choć nie zawsze, czego sam doświadczyłem). Czy nie wynika to z przerażającej w japońskim społeczeństwie wizji „wzięcia na siebie odpowiedzialności” za incydent? Powiedzenie „przepraszam” jest poniekąd przyznaniem się do winy, co może pociągnąć za sobą kolejne konsekwencje, na przykład odpowiedzialność finansową, czy też publiczne upokorzenie.

JK:
Rzeczywiście, brak uprzejmości, nieposzanowanie prywatnej przestrzeni, egoizm itp. są z pewnością cechami ludzi mieszkających w wielkich metropoliach. Wprawdzie bywałem na japońskiej wsi, i chociaż nie przypominam sobie żadnych tego typu incydentów, trudno mi definitywnie stwierdzić, czy tam jest grzeczniej, kecz odnoszę wrażenie, że chyba jednak tak. Powiedzenie komuś „przepraszam” nie musi od razu prowadzić do jakiejś finansowej odpowiedzialności, czy też upokorzenia. Takie coś może mieć jedynie miejsce, gdy dochodzi do potrącenia samochodem albo motocyklem i wtedy sprawa jest oczywista. Wręcz przeciwnie, „przepraszam” w tym kraju słyszy się często, natomiast w wielkiej metropolii ludzie pewnie za bardzo są zaganiani, żeby sobie zawracać głowę drobnymi przeprosinami. Dlaczego jednak ująłem to jako przywarę? Bo kiedyś tak nie było. Od wielu rezydentów, żyjących tu od dziesiątek lat słyszałem, że kiedyś było inaczej, tak jakby trochę grzeczniej...

Co do osób starszych, które nie upominają się o swoje prawo do miejsca siedzącego w pociągu, to muszę powiedzieć, że częściej spotykałem się z wyrazem ulgi i podziękowania, gdy ustąpiłem starszej osobie miejsca, niż z odmową. Poza tym fakt, że naprawdę młody człowiek siada w miejscu uprzywilejowanym i od razu zabiera się za grę na smartfonie, nie widząc nic wokoło, nie ma nic wspólnego z nieuprzejmością, jaką by sprawił starszej osobie, ustępując jej miejsca. Nie zmienia to jednak faktu chęci starszych ludzi do pokazania swojej „przydatności w społeczeństwie”. Japończycy rzeczywiście żyją długo i na pewno chcieliby coś robić, póki jeszcze czują się na siłach. Niestety, z firmy musieli już odejść, mają więc teraz opcje siedzenia w domu przed telewizorem, lub znalezienia sobie jakiejś pracy „arbaito” (na pół etatu), czy też zajęcia się jakimś hobby. Mam wrażenie, że przed telewizorem siedzą ci schorowani lub bardzo leniwi, a większość, jeśli tylko może, coś stara się robić. Zapisałem się właśnie na grę w ping-ponga w naszym klubie osiedlowym i większość graczy, jakich tu spotkałem, to ludzie po 70-ce! Również, gdy się pojedzie w góry, przytłacza obecność ludzi starszych – coś, co dla mnie było szokiem, gdyż za czasów studenckich trochę chodziłem po górach i zawsze miałem wrażenie, że to domena ludzi młodych. Jednak, nie w Japonii.

PM:
Wracając do pańskiej osoby. Pracuje pan w firmie zajmującej się obsługą automatów do zdjęć, ale też sam robi pan zdjęcia i trzeba przyznać, że jak na kogoś, kto nie zajmuje się tym zawodowo (a przynajmniej, nie w pełnym wymiarze czasowym), odnosi pan na tym polu spore sukcesy! Proszę coś opowiedzieć o swoim hobby.

JK:
No tak, kto teraz nie fotografuje! Aparaty cyfrowe są wszędzie. Nawet smartfonem można robić super zdjęcia, gdy się ma tylko trochę zacięcia. Ja zaczynałem w zupełnie innej epoce, w czasach, gdy nikomu się cyfrówki nie śniły. Wszystko zaczęło się od wyjazdu do pracy w NRD w czasie wakacji. Dzięki swojemu koledze i fotograficznemu mentorowi, Jarkowi Przybyszowi, bakcyla fotograficznego złapałem już przed tym wyjazdem, lecz niestety, nie miałem sprzętu. Wyjazd do NRD miał dla mnie jeden cel: zakup Praktiki. Dla niewtajemniczonych: Praktica to taki aparat, do którego wkładało się kliszę, którą się później wywoływało i z otrzymanego filmu robiło odbitki. To tak pół-żartem, oczywiście... Super była to zabawa i zawsze był ten dreszczyk emocji: co tam z tego ujęcia w rzeczywistości się na kliszy utrwaliło?! Jednak pomimo całej tej nostalgii, wcale nie żałuję odejścia tej epoki do lamusa. Nie trzeba się bawić śmierdzącymi chemikaliami, zdjęcia obrabia się w wygodnym fotelu przed dużym ekranem komputera i drukuje w całkiem dobrej jakości na drukarce stojącej pod ręką. Co ciekawe jednak, znam kilku zapalonych fotografów, którzy chcieliby spróbować „mokrej” fotografii, ale nie mają czym...

Do Japonii przyjechałem oczywiście ze swoją Praktiką i przez kilka miesięcy „męczyłem” się z nią tutaj. Moje „męki” miały charakter mentalny, bo jak wiadomo, wylądowałem w „Mekce fotografii”. Canony, Nikony, Pentaxy, Mamiye i nigdzie Praktiki! Dla człowieka z PRL-u Praktica to był super sprzęt, ale niestety nie w Japonii. No i zaczęło się: najpierw Contax, Mamiya, a potem, gdy już cyfrowa technologia zaczęła być powszechna, zakupiłem Nikona i w końcu Canona. W międzyczasie „selfie” robiłem sobie i ze znajomymi malutkim aparatem Casio. O tym, że tak się nazywa tego typu zdjęcie, dowiedziałem się po wielu latach, gdy stało się to powszechną praktyką na Facebooku, czy też innych portalach społecznościowych.

Egzotyka tego kraju, kolory, pory roku, właściwie na wszystkim można tutaj „zawiesić oko” i wszystko nadaje się do sfotografowania. Mnie osobiście urzekły japońskie festiwale z tłumami kolorowo ubranych uczestników, z gwarem, radością, wysiłkiem, potem, śmieciami po festiwalu i całą ich niezmiernie wizualną atmosferą. W tej chwili nie za bardzo mam czas i chęci jeździć w różne miejsca Japonii, aby uczestniczyć w tutejszych festiwalach, ale gdy tylko mam okazję, to z wielką radością to robię.

Z kolei od kilku już ładnych lat współpracuję z PAP-em, specjalizując się w fotografii sportowej. Dzięki tej współpracy miałem okazję fotografować naszych sportowców na olimpiadzie w Pekinie, na lekkoatletycznych mistrzostwach świata w Korei, czy też tutaj w Japonii. Wielokrotnie uczestniczyłem w różnych mistrzostwach siatkarzy i siatkarek, gdy tylko nasi reprezentanci się tutaj zjawiali. Dzięki tym doświadczeniom poznałem kilku wspaniałych fotografów:  Adama Nurkiewicza, czy też Marka Biczyka, których zdjęcia zawsze są dla mnie inspiracją i dzięki którym wiele się w tej dziedzinie fotografii nauczyłem. Oczywiście nie zapominam o sportach rodem z Japonii, takich jak: turnieje sumo, mistrzostwa Japonii w judo, czy też mistrzostwa świata w karate. Każdy sport jest widowiskowy. Chcąc daną dyscyplinę dobrze sfotografować, trzeba czasami czegoś nowego się o niej nauczyć.

Mam nadzieję, że jeszcze wiele przede mną jako fotografem. Nigdy nie zaliczałem się do utalentowanych fotografów, po prostu lubiłem i lubię to robić. A na naukę nowych technik nigdy nie jest za późno! Za pięć lat olimpiada w Tokio, a w międzyczasie na pewno pojawi się wiele innych, ciekawych tematów.

PM:
Czego panu serdecznie życzymy.

JK:
Serdecznie pozdrawiam czytelników bloga Japonia oczami fana. Moje zdjęcia (dawno już niestety nieuzupełniane), zobaczyć można na mojej stronie: kostrzewski.com




0 komentarze:

...