Polak w krainie samurajów czyli o tradycyjnej Japonii ukrytej wśród drapaczy chmur

14:56:00 MrJedi 0 Comments

Przez stylowe, drewniane okienko, wpada do pomieszczenia smuga światła, grając na błyszczącej powierzchni parującej w stylowych kubeczkach, zielonej herbaty. Wyłożone drewnem pomieszczenie przywodzi na myśl tradycyjne, wiejskie domy. Dwie młode kobiety z obsługi herbaciarni, ubrane w wiązane fartuszki, krzątają się niczym po domowej kuchni, obsługując kolejnych klientów. Cóż za sielska atmosfera, cisza i spokój. Biorę łyk doskonałej herbaty i spoglądam przez okno. Mój wzrok zatrzymuje się na błyszczących fasadach tokijskich wieżowców.





W większości filmów i programów podróżniczych, Tokio ukazywane jest z perspektywy ruchliwych centrów i zatłoczonych ulic. Owszem, takie Tokio również istnieje, ale znacznie więcej jest tu cichych, pustych uliczek, parków, ogrodów i innych kameralnych zakątków o których się zazwyczaj zapomina, mówiąc o tej potężnej metropolii. A to właśnie one nadają jej prawdziwego charakteru. To zadziwiające, jak szybko można zmienić tu otoczenie, przenosząc się z miejskiego zgiełku do krainy ciszy, Japonii jakiej nie spodziewamy się odnaleźć w wielkim mieście. Najczęściej wystarczy po prostu skręcić w którąkolwiek z bocznych uliczek, aby po kilku chwilach przenieść się w zupełnie inny świat. Przeszukiwanie takich zakamarków Tokio to wspaniała przygoda i jedno z moich ulubionych zajęć za każdym razem, gdy tu jestem.

Łyk minionych dni


Oto po raz kolejny skręcam w jedną z nieznanych mi uliczek, licząc na to, że trafię na coś ciekawego. Długo czekać nie muszę, bo gdy tylko za moimi plecami cichnie warkot samochodowych silników w jednej z kolejnych odnóg nastrojowej uliczki trafiam na mały sklepik z herbatą. Stary budynek ma już za sobą lepsze czasy, ale nadal wygląda solidnie. Moją uwagę zwraca stary szyld wiszący nad drzwiami, który na oko może mieć już kilkadziesiąt lat. Moje przypuszczenia się potwierdzają, gdy wchodzę do środka. Takiego widoku się nie spodziewałem. Na drewnianych półkach starego regału, z rzadka poustawiano malutkie puszeczki z mieloną, zieloną herbatą. Właściwie niczego więcej oprócz tych kilkunastu puszek tu nie ma. Stara, drewniana lada, mały stolik z dwoma krzesłami, słabo oświetlone pomieszczenie o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych. Mój wzrok zatrzymuje się na uśmiechniętym, wiekowym spojrzeniu opierającej się o ladę osoby. Staruszka z nieco zmierzwionymi, przewiązanymi chustą siwymi włosami, ubrana w prostą bawełnianą sukienkę przyozdobioną tradycyjnymi wzorami, wita mnie z radosnym uśmiechem. – Witam serdecznie i zapraszam! – jej twarz promienieje. Rozglądam się wokół, nie do końca będąc pewnym, czy trafiłem do sklepu, czy też do jakiegoś skansenu.  – Mam bardzo dobrą herbatę – informuje mnie staruszka śliczną angielszczyzną, a ja tymczasem z trudem zamykam otwartą ze zdziwienia szczękę. – Dziękuję, właśnie na to liczyłem – mówię z uśmiechem, podchodząc do blatu lady. Teraz dopiero widzę, jak wiele dłoni i puszek z herbatą musiało się po nim przesunąć. Grube drewno straciło w niektórych miejscach kilka warstw, poznikały też w większości proste kiedyś krawędzie, zastąpione nieregularnymi zaokrągleniami. Spoglądam z uśmiechem na staruszkę, która nieśpiesznie odpycha się od lady, aby sięgnąć po kilka puszek za jej plecami. Po chwili na blacie stają trzy malutkie pojemniczki, na pierwszy rzut oka identyczne, ale tylko pozornie. Staruszka wskazuje palcem kolejno każdy z nich i wyjaśnia, na czym polega różnica. Wszystkie pochodzą od jednego producenta, ale zawartość każdego to osobna opowieść. Gdy po dwudziestu minutach nasza rozmowa nadal rozgrzewa się w najlepsze, nagle do mnie dociera, że tak naprawdę wcale nie trafiłem do sklepu z herbatą. To miejsce to sposób na życie, jak się okazało, jego właścicielki. Na tych pułkach mogłoby stać cokolwiek innego albo też kompletnie nic. To nie te puszki były tu towarem, lecz historia i bezcenny kontakt z drugą osobą. Wiekowa właścicielka sklepiku z dziecinną łatwością przeskakiwała pomiędzy różnymi wspomnieniami i całymi dziesięcioleciami powodując, że ja również z lekkością dzieliłem się z nią swoimi historiami, które zapewne potem staną się częścią innych opowieści, gdy zajrzy tu kolejny klient. I o to w tym właśnie chodziło. Gdy wyszedłem na zewnątrz, naszło mnie dziwne wrażenie, że to, co przed chwilą się stało, wcale nie miało miejsca. Ściskając w ręce małą puszeczkę sproszkowanej herbaty, zagubiłem się w kolejnym labiryncie uliczek. Nie potrafiłbym raz jeszcze odnaleźć tego miejsca. Ale ono gdzieś tam jest, zagubione w przestrzeni i czasie wraz z jego właścicielką, pochodzącą z zupełnie innej rzeczywistości.

Targowisko przeszłości


Opowieści o powojennej Japonii pochłonęły mnie bez reszty. Staruszka obdarzyła mnie historiami, które spowodowały, że patrzyłem na mijane ulice i budynki w zupełnie inny sposób. Dzisiejsze zalane betonem Tokio już nie przypomina tego drewnianego jeszcze sprzed pół wieku, choć istnieją miejsca, które zachowały klimat z tamtych lat i nie trzeba być wytrawnym podróżnikiem, aby je odnaleźć. Wychodzę z labiryntu podziemnych korytarzy tokijskiego metra, aby wynurzyć się w jednej z najbardziej swojskich dzielnic Tokio, Ueno. Ta niegdyś robotnicza dzielnica nadal zachowała swój przyziemny urok, zaprzeczając popularnemu wizerunkowi tej metropolii, pełnego drapaczy chmur i błyszczącego szkła. To jeden z najtańszych obszarów Tokio, można tu tanio zjeść, tanio przenocować i tanio wynająć mieszkanie. Można też obcować z historią w znanym parku i w wielu znajdujących się tu muzeach. Mnie jednak zainteresował szeroki pas niskich budynków, wciśniętych za stacją kolejową. To miejsce zwie się Ameyayokocho (czyt. amejajokocio) i jest chyba najpopularniejszym targiem w stolicy. Mieści się tu kilkaset stoisk, od tych z owocami morza począwszy, a na tych z garderobą skończywszy. Panujący tu handlowy zgiełk wciąga i pochłania. Przepływający alejami tłum, ściśnięty z obu stron stoiskami i sklepami, porywa nas niczym morski prąd. Gdy raz tu wejdziesz, musisz się mu poddać. Nietrudno uwierzyć, że zaraz po drugiej wojnie światowej to miejsce było jednym z ośrodków kontrolowanego przez jakuzę czarnorynkowego handlu. Ameyayokocho tłumaczone jest zazwyczaj jako „Aleja z cukierkami”, ale ci którzy pamiętają starsze dzieje tego miejsca człon „ame” kojarzą z Ameryką, jak tu zwykło się nazywać USA, gdy przemycane towary z powojennych dostaw wojskowych, trafiały często w takie właśnie miejsca. Zdewastowana wojną gospodarka Japonii nie była w stanie normalnie funkcjonować, wszelkie towary importowane były zatem niezwykle cenne. Tutejsi sprzedawcy, zwłaszcza ci handlujący żywnością, nadal zachowali ducha przeszłości, przekrzykując się nawzajem bez końca, aby zareklamować atrakcyjne ceny oferowanych produktów. Faktycznie, jest to jedno z miejsc w Tokio, gdzie można zrobić naprawdę tanie zakupy. A do tego, co nie jest normalne w Japonii, można się targować. Ja najbardziej lubię to miejsce poza godzinami szczytu, gdy tłum nie jest zbyt gęsty i pozwala zatopić się w tym miejscu jeszcze głębiej. Od czasu do czasu pomiędzy długimi alejami można znaleźć przesmyki, którymi szybko przeskakujemy do innych obszarów targu. Są tu stoiska serwujące gotowe dania, tanie bary wydające się nie zmieniać od pięćdziesięciu lat, sklepy z odzieżą młodzieżową i tradycyjną, garnitury, koszule, krawaty, obuwie, torby, biżuteria, herbata, kosmetyki, przyprawy i salon gier pełen sławnych japońskich automatów. Kręcą się tu zarówno panie domu, zagarniturowani pracownicy japońskich korporacji, jak i japońska młodzież oraz turyści. Jest tu również wciśnięta pomiędzy bary z gorącymi posiłkami, a przejeżdżającymi nad głowami pociągami, niewielka świątynka. To miejsce jest uniwersalne i ma swoją własną duszę, bo tworzą je ludzie, którzy nie zapomnieli o przeszłości.

 Święty spokój zen


Szur, szur, szur – znajomy dźwięk dobiega zza ściany jednego ze strzelistych budynków. Wiedziony ciekawością znowu skręcam, aby po chwili zatrzymać się przy wejściu do niewielkiej świątynki. Stoi tu tak po prostu, pomiędzy wielkimi biurowcami. Skupiony na swej pracy mnich z pełną koncentracją spokojnie powtarza te same ruchy, zmiatając opadające płatki kwiatów wiśni z poprzerastanych drobniutką trawą kamiennych płyt. Cel wydaje się oczywisty: porządek. Ale nie ten na ziemi, lecz ten wyżej, ten kosmiczny, kryjący się w głowie i sercu. Każda czynność może być medytacją i prowadzić do zrównoważenia kotłujących się w nas przeciwstawnych sił. To przecież subtelna równowaga rządzi wszechświatem, a my jesteśmy jego częścią. Japończycy zdają się to rozumieć intuicyjnie, nawet jeśli nie są kapłanami. Widoczne jest to we wszystkim, co robią. Mimo wszechobecnego zalewu betonu i technologii, nadal zdają się być ludźmi bardzo naturalnymi i prostymi, ludźmi którzy nie stracili kontaktu z naturą i swoimi korzeniami. Mimo tego całego technologicznego blichtru, oni nadal zdają się bardziej cieszyć kwiatami kwitnącej wiśni, niż najnowszymi nowinkami technologicznymi. Mijam świątynkę i podążam dalej w głąb, aby trafić na niewielki bar z wysłużoną, drewnianą witryną, w którym serwuje się tradycyjny, wyrabiany ręcznie makaron. Jaki mamy rok? Pojęcia nie mam. Po wejściu do tego miejsca jestem w stanie uwierzyć, że znajduję się w przedwojennej Japonii. Makarony w Japonii to niezwykłe doświadczenie kulinarne dla kogoś, kto dotąd nie miał okazji doświadczyć, jak wyrafinowane może być to proste z natury danie. Jednak do takich miejsc przychodzi się po coś zupełnie innego. Tutaj kosztuje się ulotnych wrażeń, które jakimś cudem utknęły tu w bańce czasowej, utrzymywanej przez ludzi, którzy tylko z pozoru sprzedają makaron. Makaron, herbata, czy cokolwiek innego, to nie ma znaczenia. Ja tu dostrzegam coś zupełnie innego, bardziej ulotnego. Ale i wyśmienitym makaronem nie gardzę.

 Pamiętaj o ulotności


Powoli zapada zmrok rozświetlany kolorowymi lampionami, gdy przybywam do jednego z wielu tokijskich parków. Jest wiosna, kwitną kwiaty wiśni. Oto czas, gdy wszyscy zwalniają i siadają pod drzewami obsypanymi lśniącym, delikatnym kwieciem. Mimo, że powierzchnia parków w stolicy Japonii jest olbrzymia, to jednak przy tak gigantycznej liczbie mieszkańców, trudno jest znaleźć wolną przestrzeń. Na szczęście ja jestem umówiony z grupą przyjaciół, którzy dobrze wiedzą, jak zorganizować sobie miejsce na jednym z trawników. I tak oto ląduję pomiędzy kulinarnymi wspaniałościami i napojami, aby po raz wtóry zajrzeć w duszę innych. Hanami, czyli święto kwitnienia wiśni, to w Japonii święto narodowe. Nic tak doskonale nie odzwierciedla duszy Japończyka, jak alegoria do ulotnego i krótkotrwałego piękna kwiatu wiśni, symbolizującego ulotność i przemijalność życia. Ta Japonia bez przerwy tu jest, gdziekolwiek by się nie obejrzeć, nawet w gąszczu strzelistych wieżowców. Rozmowy i śmiechy wokół falują niczym ocean w miarę jak zapada coraz większy mrok. Różowo-błękitne lampiony wisząc aż pod koronami drzew, rzucają rozproszone światło na płatki wiśni i nieco słabsze na zalegający poniżej tłum. Wznosimy wraz z przyjaciółmi kolejny toast japońskim piwem w asyście tradycyjnych przysmaków. I o to właśnie chodzi, aby w tym bezimiennym tłumie wielkiej metropolii, odnaleźć drugiego człowieka.

0 komentarze:

...