Nikt mi nie uwierzy! część 2
Jak już wspomniałem w jednym z wcześniejszych postów, różnego rodzaju dziwne, zaskakujące i niecodzienne sytuacje, jakie spotykają nas podczas podróży do egzotycznych miejsc, są jedną z tych rzeczy, dla których warto podróżować. Nie na darmo się bowiem powtarza, iż podróże kształcą - zgadzam się z tym w zupełności. Stykanie się ze skrajnie innymi kulturami i sposobami myślenia innych ludzi, pozwala na poszerzenie swoich horyzontów i uczy (a przynajmniej - powinno uczyć) akceptacji inności - bo inny nie znaczy gorszy - lecz po prostu - inny niż my. I taki też cel przyświeca temu tekstowi - nie piszę go po to, aby kogokolwiek krytykować, lecz właśnie po to, aby przedstawić inne sposoby myślenia poprzez opisanie różnych "dziwnych" zdarzeń, jakie mnie spotkały podczas licznych podróży do Japonii. Być może, podobnie jak mi, również czytającemu te słowa, pozwoli to sięgnąć głębiej w kulturę, w której miały one miejsce i wyciągnąć konstruktywne wnioski, pozwalające zrozumieć to, co dotąd często bywało niezrozumiałe. Oto kolejna porcja moich niezwykłych, japońskich przygód.Kolejowa kołysanka
Każdy, kto korzystał z tokijskiego metra, czy też kolei naziemnej JR, dobrze wie, jakie panują tam realia. Jako środek transportu, przewożący codziennie miliony ludzi, tokijskie metro i kolej JR są miejscami bardzo "anonimowymi". Tokijczycy bardzo chronią swoją prywatność, nawet, a może - przede wszystkim - w tak zatłoczonym miejscu. W metrze nie nawiązuje się znajomości, nie ustępuje miejsca, nie nawiązuje nawet kontaktu wzrokowego - to wszystko tylko utrudnia funkcjonowanie w tak wielkim ścisku. Oczywiście, jest to zjawisko szersze, sięgające o wiele głębiej w kulturę japońską, ale nie o tym ma być ten tekst. Zatem, wracając do tokijskiego metra: to miejsce niezwykłe (jak zresztą cała Japonia), rządzące się własnymi prawami. Dlatego to, co opiszę poniżej, tak bardzo zapadło mi w pamięci.
To zdarzyło się pewnego późnego popołudnia, gdy wraz ze znajomymi wracaliśmy metrem po bardzo męczącej, lecz jednocześnie niezwykle udanej, kilkudniowej podróży do Kyoto. Były to godziny, w których tokijskie metro zaczynało się wypełniać ludżmi, na szczęście nie jakoś skrajnie (jak na tamtejsze realia), gdyż była to niedziela i nie groził nam skomasowany na przestrzeni paru godzin exodus z biur i nocnych barów, mający miejsce w dni powszednie. Niezwykłość naszej sytuacji polegała jednak na tym, iż moi znajomi mieli ze sobą kilkumiesięczne dziecko, które - trudno się dziwić - również wykazywało oznaki zmęczenia, sygnalizując nam to dobitnie różnorakimi sygnałami głosowymi, niekiedy dosyć głośnymi. Nie było to jakimś wielkim problemem, niemniej jednak wyrażające głośno swoje zdecydowane poglądy małe dziecko, zwróciło w którymś momencie uwagę trzech stojących obok nas młodych Japończyków, ubranych w czarne mundurki szkoły średniej. Ich reakcja zaskoczyła całą naszą gajdzińską grupę (japońscy współpasażerowie oczywiście pozostali zwyczajowo zdystansowani), gdy ci w jednej chwili spojrzeli porozumiewawczo na siebie i... zaczęli nucić kołysankę! Najpierw delikatnie, po chwili jednak widząc naszą pozytywną reakcję na nieśmiałe próby, rozkręcili się na dobre i po chwili staliśmy się świadkami prawdziwego koncertu na dobranoc, dla naszego małego, niesfornego współtowarzysza. Trudno jest opisać w słowach tego typu sytuacje, gdyż składa się na nie zbyt wiele bodźców i czynników. Niemniej jednak powiem tylko tyle, że uśmiechy nie schodziły nam z twarzyczek, zajmując nam mięśnie twarzy na tyle skutecznie, że przez cały czas trwania tego niezwykłego koncertu nie byliśmy w stanie wypowiedzieć ani słowa. Przy okazji - kołysanka zadziałała. Przynajmniej na nas - czuliśmy się naprawdę odprężeni. Hmm, śmiech okazał się doskonałym lekarstwem również na nasze obolałe po długiej podróży mięśnie.
Jak to zwykle bywa, wszyscy byliśmy tak zaskoczeni tą sytuacją, że nikt nie sięgnął ani po kamerę, ani po aparat fotograficzny. Jak zwykle więc to niezwykłe zdarzenie pozostało zapisane jedynie w naszej pamięci. I oby tam zostało jak najdłużej.
Nagie fakty
Kolejna niezwykła sytuacja spotkała mnie w pewnym hotelu w Tokyo. Umówiłem się tam z pewną osobą, z którą mieliśmy wybrać się na kolejną fanowską eskapadę po skomplikowanym labiryncie tego niezwykłego miasta. Dotarcie na miejsce obyło się bez większych niespodzianek: szybki transport, kłaniająca się przy wejściu żeńska obsługa hotelu, nieradzący sobie z angielskim recepcjoniści (w dużym hotelu z międzynarodową klientelą) i tak dalej - standard. Radośnie więc udałem się do najbliższej windy w holu głównym i bezproblemowo dotarłem na wybrane piętro, a następnie długim i wąskim korytarzem do odpowiedniego pokoju. Formalności zajęły kilka chwil, szybko się zebraliśmy i radośnie wypląsnęliśmy na korytarz, wiedzeni zaraźliwą radością czekającej nas eksploracji. I nagle okazało się, iż eksploracja zaczęła się nieco wcześniej, niż tego oczekiwaliśmy. Otóż natrafiliśmy na korytarzu na pokojówkę, która dyskutowała z pewnym starszym panem (Japończykiem, na oko ok. 50-60 lat), gościem hotelowym, który jak gdyby nigdy nic prowadził ożywioną konwersację z ubraną w uniform japońską pokojówką. I cała sytuacja nie byłaby niczym nadzwyczajnym, gdyby nie jeden drobny fakt, iż ów gentleman był... nagi. Tak kompletnie i całkowicie. Nie pytajcie o co chodziło, bo pojęcia nie mam. Mogę tu co najwyżej wysuwać różne mniej i bardziej prawdopodobne teorie, które mogą okazać się nawet trafne, ale... może nie tym razem. Ot, taki miejscowy folklor.
Sushi party
Och, sushi w Japonii! Jeśli jesteś smakoszem sushi, nie ma wspanialszego miejsca na zaspokojenie (a właściwie - jeszcze większe rozbudzenie!) swoich żądnych świeżych owoców morza kubków smakowych! O tym, jakie rodzaje barów i restauracji sushi występują w Japonii, to temat na inny tekst. Przyznam, że jako miłośnik "japońskiej surowizny" mam w tym niejakie rozeznanie (no przecież każdego dnia pobytu coś jeść musiałem), ale tym razem to nie o japońskiej kuchni chciałem Wam opowiedzieć.
Pewnego wieczoru, wracając z całodniowego wojażu po Tokyo, stwierdziliśmy (ja i moja towarzyszka), że mamy ochotę na sushi (a to ci niespodzianka). A orzekliśmy tak dlatego, iż nagle napatoczyliśmy się na jeden z punktów naszej ulubionej sieci barów sushi, o którego to istnieniu dotąd nie wiedzieliśmy. Pora była kolacyjna, musieliśmy więc chwilkę poczekać, aż zwolni się miejsce. W krótkim oczekiwaniu towarzyszyła nam stojąca przed wejściem pani z obsługi, pytająca przybyłych o nazwiska i umieszczająca je w kolejności w tabelce w podręcznym notesie. Jako, że po chwili byliśmy jedynymi osobami oczekującymi na wejście, wywiązała się między nami uprzejma rozmowa, do której chwilę potem dołączyła stojąca obok Japonka, która wyszła na zewnątrz, aby zapalić papierosa. Nawet się nie zorientowaliśmy, kiedy zniknęła nam na chwilę z oczu, aby chwilkę później wyjść ze swoim chłopakiem, który również włączył się do radosnej już konwersacji. I tak świergocząc we czwórkę weszliśmy do środka (pani z obsługi musiała zostać) i usiedliśmy przy barze, aby chwilę potem zdać sobie sprawę, iż jest nas już pięcioro, gdyż siedzący obok tubylec uznał, że nic nie stoi na przeszkodzie, aby włączyć się do rozmowy. Ów mężczyzna był już w stanie bardzo wskazującym, przez co stał się źródłem nowych tematów, których chyba żaden Japończyk na trzeźwo nie zdołałby ot tak sobie poruszyć. Zresztą, tenże osobnik okazał się niezwykle utalentowany, jeśli chodzi o nawiązywanie skomplikowanych relacji międzyludzkich, gdyż podczas trwającej z nami ciągłej wymiany wszelakich, często dziwnych poglądów, rozmawiał jednocześnie przez komórkę (dosyć głośno - co starał mu się uświadomić stojący za barem mistrz sushi), a także ze swym siedzącym po drugiej stronie kolegą, który leżał nieprzytomny z twarzą na barze, od czasu do czasu pomrukując tylko niezrozumiale, gdy jego kolega energicznie nim potrząsał podczas prób nawiązania bliższego kontaktu. Umówmy się zatem, że nadal było nas pięcioro, bo zemdlonego kolegi liczyć nie będziemy, gdyż tylko jego kompan był na tyle uzdolniony, aby być w stanie nawiązać z nim jakikolwiek inteligentny kontakt. Tymczasem nasi znajomi sprzed wejścia ciągle wykazywali nami zainteresowanie, a że oddzielały nas od siebie trzy inne osoby siedzące przy barze, one również włączyły się do rozmowy. I tak oto sytuacja rozwijała się w postępie niemal geometrycznym, gdyż wciąż przybywało nowych, zachęconych śmiałością innych, uczestników rozmowy. Po niedługim czasie połowa baru częstowała nas wizytówkami i kolejnymi talerzykami sushi z najlepszymi gatunkami tuńczyka. Podczas całego pobytu w Japonii nie poznaliśmy tylu osób, co podczas tego jednego wieczoru w tym niepozornym barze sushi. I jedyna rzecz, jakiej się wtedy obawiałem, to to, że istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, iż przedawkujemy ten wspaniały posiłek, co z kolei może skutecznie i na bardzo długi czas obrzydzić każde danie - nawet to najbardziej ukochane (mi się to zdarzyło wcześniej z krewetkami). Na szczęście, udało nam się uniknąć tego jakże smutnego losu upadłego łasucha. Długo by opowiadać o tym, co się w tym barze wydarzyło - niesamowici ludzie i jeszcze bardziej niesamowite rozmowy i sytuacje, jakie się wywiązały, spowodowały, że opuściliśmy to miejsce jeszcze długo nie mogąc uwierzyć w to, co nas spotkało. Jak więc widać, Japończycy, mimo swojej ogólnej oziębłości w nawiązywaniu kontaktów, potrafią też popaść w drugą skrajność i to - jak większość rzeczy, które robią - na skalę zbiorowo-masową. Podróże do Japonii to naprawdę wspaniała przygoda.
3 komentarze: