Gdzie szukać filmów z cyklu "Japonia oczami fana"?
Projekt "Japonia oczami fana" żyje i nadal działa. Przechodzi jedynie "popandemiczną" metamorfozę. Jeśli się zastanawiacie, gdzie możecie na bieżąco oglądać filmy z tego cyklu (poza tym blogiem oraz linkowanymi tu filmami z YouTube`a), podpowiedź znajdziecie w linkach poniżej, które – mam nadzieję – pozwolą Wam szybko odnaleźć to, czego szukacie. Przede wszystkim dużo dzieje się na Tik-Toku i to tam w chwili obecnej trafia najwięcej bieżących filmów z serii JOF, choć odzwierciedlenie tego znajdziecie również na Instagramie i Facebooku. Zachęcamy do śledzenia, bo po okresie uśpienia nasza filmowa przygoda znowu nabiera rozpędu!
A tutaj Moi Drodzy trzy streamy, które wpadły na YouTube`a przy okazji kręcenia bieżącej (2023/2024) serii JOF. Traktujcie je, jako swego rodzaju "JOF od kuchni", gdyż kręciliśmy je w ramach testów, aby zobaczyć, która forma filmów najwygodniej się realizuje (wliczają w to również testy sprzętowe) i które z nich będą Was najbardziej interesowały. Oto one:
Gdy życie sypie nam się w gruzy, uciekamy myślami do miejsc, ludzi i wydarzeń, wśród których czuliśmy się szczęśliwi. Jednak w takich chwilach podróż w głąb siebie może być również zwodnicza i niebezpieczna, gdyż w kryjącym się w nas mroku, czyhają nasze własne demony.
Hidemi Harada jest odnoszącym sukcesy scenarzystą telewizyjnym w średnim wieku. Mieszka samotnie w budynku, który za dnia służąc głównie jako biurowiec, wieczorami całkowicie pustoszeje. Właśnie rozstał się z żoną, ma problem z dogadaniem się ze swoim nastoletnim synem, a na dodatek jego wieloletni przyjaciel i współpracownik, producent telewizyjny, oznajmia mu, że muszą przerwać współpracę z powodów moralnych, gdyż ten zamierza się oświadczyć jego byłej partnerce. Hidemi, próbując poradzić sobie z narastającą traumą, zaczyna całą sytuację przekuwać w swojej głowie w scenariusz…
Nagle do jego drzwi puka tajemnicza Kei - jak się okazuje - jego jedyna sąsiadka, która z otwartym szampanem, sercem i uśmiechem, proponuje przełamanie lodów pomiędzy nowymi lokatorami, próbując również w ten sposób odnaleźć choć odrobinę światła w chwili życiowego zwątpienia. Jednak zaślepiony problemami Hidemi zbywa ją obcesowo i zatrzaskując przed nią drzwi, zamyka jednocześnie wiele pozytywnych możliwości, jakie podsuwa mu życie. Czując się zraniony, rani przypadkową, życzliwą mu osobę…
Zagubiony jedzie do Asakusy, tokijskiej dzielnicy, w której się wychowywał i z którą wiążą go ciepłe wspomnienia. Na pokazie rakugo, w starym teatrze, jego uwagę przykuwa mężczyzna wyglądający identycznie, jak jego ojciec. Gdy ten niespodziewanie zaprasza go do siebie, zaintrygowany podąża wraz z nim do miejsca, które przecież tak dobrze zna z dziecięcych wspomnień - domu swoich rodziców… którzy zginęli w wypadku, gdy miał 12 lat. Spędza z nimi cudowny, magiczny, letni wieczór i wracając odurzony piwem Sapporo do domu, nie może uwierzyć w swoje szczęście. Szczęście, które nagle, na powrót, odmienia jego życie.
Hidemi wielokrotnie wraca do uroczego, schowanego w bocznej uliczce, rodzinnego zacisza, chłonąc z dziecinną radością - ale i z obawą przed nieuchronnym końcem - każdą chwilę tych niezwykłych, letnich dni i wieczorów. Przy kolejnej okazji umawia się też z Kei, z którą szybko nawiązuje płomienny romans. Wszystko wydaje się zmierzać ku lepszemu. Jednak pewnego razu, zakochana w nim kobieta, zwraca uwagę na jego pogarszający się stan, którego on sam - patrząc w lustro - nie chce ujrzeć. Nie chce zaakceptować, że coś wysysa z niego energię życiową, powoli zamieniając go w żywego trupa…
W naszej przeszłości tkwią odpowiedzi na wszystkie nasze problemy, bo to ona nas ukształtowała. Jednak wracając do niej zbyt często, trzeba uważać, gdyż można w niej utknąć, poświęcając tym samym swoją teraźniejszość i przyszłość.
Zmarły w 2020 roku Nobuhiko Ōbayashi, był twórcą oryginalnym i genialnym, a miano kultowego należy mu się, jak mało komu. Już od pierwszego ujęcia skrupulatnie buduje sugestywny klimat, nie tracąc nad nim kontroli ani przez chwilę i łącząc przy tym w absolutnie spójną całość elementy, które z pozoru nie powinny do siebie pasować: romantyczny dramat, horror (a nawet sceny gore) plus duża dawka nostalgii i wręcz eskapizmu. Sama historia natomiast, powstała na podstawie prozy Taichiego Yamady, to połączenie sprawnie poprowadzonej “opowieści o duchach” z kryjącym się pod jej komercyjną powierzchnią dramatem psychologicznym. I to właśnie dzięki tej mieszance oraz mistrzowskiemu wyczuciu reżysera, film nie ma smutnego wydźwięku. Ba, fani horrorów mogą być wręcz zawiedzeni, bo mimo bardzo obrazowego, chwilami nawet dosyć mrocznego klimatu, obraz Ōbayashiego nie straszy. To nie ten typ artystycznej osobowości. Jeśli miałbym poszukać jakiejś analogii do twórców zachodnich, czyli tych lepiej nam znanych, filmy Ōbayashiego z tego okresu są trochę (!) jak twórczość Cronenberga z lat 80., tyle że pozbawiona całej tej ciężkiej aury, strachu przed śmiercią, gdyż Ōbayashi patrzy na życie z niepohamowaną, optymistyczną pasją, mimo że ta czasem bywa w jego historiach bardzo dramatyczna. Jednak element “baśniowości” zawsze ostatecznie przejmuje prowadzenie.
“Ijin-tachi to no natsu” to film trudny do zaszufladkowania, mistrzowsko skomponowany z różnorodnych składników i nie przypadkiem obsypany nagrodami, choć jednocześnie tak słabo u nas znany. Jeśli szukacie retro perełki, doskonałego “ghost story” i do tego jesteście kinomanami, przygotujcie się na wyszukaną ucztę.
W Jokohamie byliśmy już z naszą kamerą wielokrotnie, również w muzeum ramenu. Ale nie w tym. To bowiem muzeum poświęcone jest ramenowi błyskawicznemu oraz jego sławnemu twórcy. A także ludzkiej kreatywności, której podobno pomysłodawcy tego popularnego na całym świecie posiłku nie brakowało.
CupNoodles Museum Yokohama, bo tak brzmi pełna nazwa tego przybytku, oferuje wiele ciekawych atrakcji, wśród których cała rodzina może spędzić zabawne popołudnie. Jak to w Japonii, wszystko jest tu dobrze przemyślane i zorganizowane, a nam pozostaje jedynie podążać za błyskawicznymi wskazówkami obsługi.
Przy tej okazji warto również wyklarować kwestię pochodzenia tego wynalazku, bowiem to, co my nazywamy popularnie "chińską zupką" wymyślił właśnie Momofuku Andō, tajwańsko-japoński wynalazca i biznesmen, a jego celem było stworzenie błyskawicznej wersji popularnej w Japonii zupy zwanej ramen.
Pierwszy ramen błyskawiczny pojawił się w roku 1958. Kolejne dwa wynalazki, związane z tym pierwszym, znajdujące się na na koncie Momofuku Andō, to błyskawiczny ramen w kubeczku z roku 1971 oraz kosmiczny ramen z roku 2005, czyli wersja przystosowana do spożycia w stanie nieważkości, czyli coś błyskawicznego do jedzenia po spożyciu sake. ;)
Jeśli zainteresował Was ten temat, więcej informacji o muzeum ramenu błyskawicznego w Jokohamie znajdziecie na stronie: cupnoodles-museum.jp. I to tyle błyskawicznych informacji. Smacznego!
Jestem z pokolenia, dla którego "salony gier", jak zwykło się to zjawisko u nas określać, były nieodłącznym elementem dorastania, a kultura graczy, która wokół tego się tworzyła, miała na nas duży wpływ. Bez względu na to, jak dalej potoczyły się losy każdej osoby, której wiek nastoletni przypadał na lata 80. i początek 90. XX wieku, ta część naszych doświadczeń pozostała z nami na zawsze. Inną zupełnie kwestią jest to, że owe "salony gier" w szarej, PRLowskiej rzeczywistości, oferowały doświadczenia nie zawsze kojarzące się z dobrą zabawą. Powodów tego było kilka. Po pierwsze były to miejsca postrzegane powszechnie (choć może nie przez wszystkich aż tak skrajnie) jako przybytki hazardu i miejsca z gruntu złe, w których w "półlegalnych, szemranych okolicznościach, przegrywało się pieniądze", a temu wizerunkowi nie pomagała też systemowa walka państwa z prywatną przedsiębiorczością. Po drugie, z braku większego wyboru rozrywek, miejsca te były niekiedy odwiedzane przez różnych dziwnych osobników, również i takich, których gry najmniej w tym wszystkim interesowały. I wtedy mogło się faktycznie zrobić nieciekawie. Jako nastolatek siłą rzeczy odwiedziłem owych salonów elektronicznej rozpusty sporo, w jednych będąc tylko przelotnym gościem, a w innych, tych mieszczących się w pobliżu miejsca mojego zamieszkania, w miarę stałym bywalcem. Jako dzieciaki z paroma moniakami w kieszeni szybko się uczyliśmy, że np. w tych przybytkach, zwłaszcza takich mieszczących się w dworcowych bunkrach, czy też podobnych, "podejrzanych lokacjach", łatwo było oberwać w nos od dziwnych typków i błyskawicznie stracić gotówkę. Oj, zdarzały się różne sytuacje i wiele z nich bardzo wyraziście zapisało się w mojej dziecięcej jeszcze pamięci. Ot, najbardziej ekstremalny przykład: to była najwyżej połowa lat 80., obrzeża PRLowskiego blokowiska z "wielkiej płyty", okolice pewnej drewnianej budy wypełnionej kilkunastoma, gęsto upchanymi automatami, gdzie ja i moi dwaj ok. 12-letni wtedy rówieśnicy o mało... nie straciliśmy życia... Nie, nie przesadzam. To była zupełnie inna rzeczywistość. I dlatego też z nastoletnim zachwytem obserwowałem na nielicznych obrazkach, które jakoś przedostały się przez żelazną kurtynę, jak takie przybytki elektronicznego szaleństwa wyglądały na Zachodzie. Jednym z takich "kulturowych objawień" była dla mnie scena w filmowym przeboju z lat 80. "Gry wojenne", który z powodzeniem wyświetlano wtedy w polskich kinach - oto ujrzeliśmy w nim cywilizowany, bezpieczny i czysty salon gier, ze stolikami, barem z colą i przekąskami - ot, po prostu kolejny spot w pobliskim, familijnym centrum handlowym. To było dla nas czyste science-fiction! Jedna, krótka scena, a wystarczyła, by nasze ograniczone wyobrażenia o świecie nagle eksplodowały. Jednak mimo tych wszystkich niedogodności, nasz nastoletni duch żądnych emocji graczy powodował, że szybko zapominaliśmy o wszelkich problemach towarzyszących tym miejscom i bez reszty oddawaliśmy się temu, po co tu przybywaliśmy - ekstremalnemu giercowaniu! Te placówki pełne hałasujących i migoczących szaf i stołów, czasami też flipperów, w owym czasie stawały się swoistym centrum towarzyskim dla całej okolicznej młodzieży (oczywiście z wyjątkami pt. "ja w takie miejsca nie chodzę"). I to było generalnie fajne doświadczenie. I dlatego też salony gier zapisały się ostatecznie w mojej pamięci jako coś pozytywnego. To mnie potem pchnęło do zainteresowania się komputerami domowymi i związanym z nimi przemysłem gier oraz branżową prasą. A to z kolei było jednym z głównych czynników, który zdecydował, że w drugiej połowie lat 90. trafiłem do redakcji rodzących się magazynów poświęconych temu rynkowi, takich jak PC Shareware czy CD-Action. Nic też dziwnego, że gdy w następnej dekadzie rozpocząłem swoją podróżniczą przygodę z Japonią, chętnie zaglądałem przy różnych okazjach do tych "świątyń elektronicznej rozrywki", aby przekonać się, jak to wygląda u samego źródła. I mimo, że ich "złota era" już minęła, a i ja zdążyłem stracić zainteresowanie tymi miejscami, nie zawiodłem się. To, co ujrzałem w Japonii, to był prawdziwy "Level Japan" i jedynie mogłem żałować tego, że mając te magiczne naście lat nie miałem dostępu do tak wyrafinowanych miejscówek z grami, bo wtedy miało to dla nas wyjątkową wartość.
Gdy w połowie lat 2000 kręciłem się między automatami do gry w tokijskiej Akihabarze, nie zdawałem sobie sprawy (bo i specjalnie nie szukałem), że w niedalekim Kawasaki istnieje coś, co przebija nawet osławioną japońską jakość. Kawasaki Warehouse to bowiem "geekowski kosmos" fanów salonów retro gier wideo i absolutny światowy top. Tak się dosyć szczęśliwie złożyło, że w roku 2018 miejsce to wziął na celownik swojej kamery Michał Kotrych, który postanowił, że uda się do tej wyjątkowej placówki i uwieczni ją dla siebie i potomnych. I był to strzał w dziesiątkę i to nie tylko dlatego, że jest to kreacja ze wszech miar zjawiskowa. Ale o tym za chwilę.
Kawasaki Warehouse został otwarty w 2005 roku. To fantastyczne miejsce jest niesamowite przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze powierzchnia którą zajmują tu automaty do gry jest gigantyczna i mieści się na trzech wielkich piętrach (w 5-piętrowym, futurystycznym budynku). Po drugie, design wnętrza został zainspirowany legendarnym miastem/fortem Kawloon Walled City. W 2009 roku budynek Kawasaki Warehouse przeszedł gruntowną renowację, a dodatkowym smaczkiem jest to, że do jego stylizacji użyto oryginalnych elementów nieistniejącego już Kawloon Walled City, uzyskując w ten sposób niesamowity, cyberpunkowo-dystopijny klimat. Nic więc dziwnego, że to miejsce było często tłem dla profesjonalnych sesji zdjęciowych, czy też teledysków.
Przestrzeń dla graczy umieszczono tu na poziomach 2-4, a każde z pięter dedykowane jest innym rodzajom gier. Znajdziemy tu m.in.: klasyczne i najnowsze automaty do gier wideo, UFO Catchery, Purikurę, stoły bilardowe, tarcze do Darta i wiele więcej. Poziom 1 przeznaczono na powierzchnię parkingową, natomiast na piętrze 5 mieści się, czynna całą dobę, kafejka internetowa. Budynek Kawasaki Warehouse znajduje się 10 minut spacerem od Kawasaki Station.
No dobrze, na koniec należy się Wam pewne wyjaśnienie. Gdy ten materiał powstawał, myśleliśmy o nim w czasie teraźniejszym i przyszłym z założeniem, że jeszcze nieraz tam wrócimy, aby zrealizować kolejne filmy: być może porozmawiać z twórcami, bywalcami i przyjrzeć się bliżej całemu zjawisku. Niestety to, co widzicie na zdjęciach i ujrzycie (lub już ujrzeliście) na filmie... jest już historią. 17 listopada 2019 roku Kawasaki Warehouse został zamknięty. Przeszedł do legend, podobnie jak Kawloon Walled City. Powodem likwidacji był najprawdopodobniej brak porozumienia twórców KW z właścicielem posesji. Mówiąc w skrócie: Game Over. I dlatego tym bardziej zapraszamy do zapoznania się z tym, archiwalnym już, materiałem. Bawcie się dobrze, wszak po to tworzy się takie miejsca.
Są takie miejsca w Tokio, które odwiedzamy za każdym razem, gdy tylko pojawimy się w tej niesamowitej metropolii. I Odaiba jest właśnie jednym z takich miejsc. Pisaliśmy o niej i pokazywaliśmy ją wielokrotnie, więc pomińmy ten przewijający się w tle element naszych tokijskich podróży i skoncentrujmy się tym razem na powodzie z którego tu trafiliśmy. A powód jest niemały, oj niemały, bowiem mowa tu o potężnym mechu, czy też, jak kto woli - wielkim robocie - Gundamie. W końcu go dorwaliśmy z naszą kamerą i oto efekt. Nie obeszło się też bez niespodzianki.
Dodatkowo, tak w ramach bonusu-niespodzianki właśnie, natknęliśmy się na tłumy fanów zespołu X-Japan, którzy czekali na zorganizowaną przez Yoshkiego imprezę muzyczną w hali koncertowej ulokowanej tuż obok wielkiego robota. To się nazywa dobrze wyczuć moment, co?
Ci z was, którzy znają lepiej realia japońskich imprez muzycznych wiedzą, że takim pokazom towarzyszą najczęściej stoiska z gadżetami związanymi zarówno z samymi koncertującymi muzykami, jak i z tym konkretnym wydarzeniem. I ten przypadek nie był wyjątkiem, a że w naszym składzie znalazła się wieloletnia i zagorzała fanka tego zespołu, to też nie obyło się bez okrzyków radości i kosztownych zakupów - bo takie firmowe gadżety nie dość, że są bardzo ładne i zazwyczaj bardzo dobrze wykonane, to do tego również nie są najtańsze. A że chciałoby się mieć ich jak najwięcej, bo to niepowtarzalna okazja i tak dalej... rozumiecie sytuację? :)
No dobrze, ale wróćmy do głównego powodu naszej obecności na Odaibie, czyli do Gundama. Nie myślcie sobie, że to tylko wielka statua i nic poza tym - to również multimedialna instalacja, która - zwłaszcza po zapadnięciu zmroku - wyjątkowo skutecznie wciąga nas w klimatyczny świat Gundama. Wielki Gundam wyposażony jest w ruchome elementy oraz bogate oświetlenie, całości przedstawienia towarzyszy natomiast muzyka, feeria świateł, dialogi z filmu oraz wyświetlane w tle trailery/teledyski z anime. Nie dzieje się to jednak cały czas, lecz o określonych godzinach, a sam repertuar tych audiowizualnych pokazów jest zróżnicowany. Pokażemy wam tylko malutką próbkę tego co można tu ujrzeć i co udało nam się nagrać, gdyż YT blokuje tego typu materiały. Cóż, znak czasów.
To jednak nie wszystko. Sam wielki robot oczywiście jest świetną reklamą produkcji anime z tej serii, ale to jest Tokio - tu nic nie robi się na pół gwizdka. Wielkiej figurze Gundama towarzyszą aż dwa sklepy z gadżetami. No dobrze, jeden z nich to formalnie sklep, a drugi to kafejka, ale też pełna gadżetów, więc różnicy wielkiej nie ma. Zajrzeliśmy z naszą kamerą do obu miejsc i pokręciliśmy się trochę między półkami, żebyście sami mogli zobaczyć, jak to się ogólnie prezentuje. Komentujący to nasz kamerzysta Michał rozważa w tle, jak to wszystko po zakupie przewieść w walizce do kraju, więc nie zdziwcie się, gdy wspomni o upychaniu części robota w bieliźnie. To tylko standardowe problemy podróżującego fana - ale to już zupełnie inna opowieść.
Aha, a na koniec, jak zwykle, nie mogliśmy się powstrzymać przed (ponownym) spenetrowaniem innego, również mieszczącego się nieopodal, fanowskiego miejsca (w którym również już byliśmy z naszą kamerą) - domu handlowego w stylu retro z całą masą retro gadżetów z cudownie kolorowej i klimatycznej końcówki ery Shōwa. No i to już chyba wszystko. Na razie. Miłego oglądania. :)
Nerima to w sumie bardzo zwyczajna, nisko zabudowana, dzielnica-sypialnia na opłotkach Tokio. Ale nie dla gustujących w klasykach fanów anime. Tu bowiem rodziła się historia tego przemysłu. Oczywiście, nie tylko tu, ale to ważne, choć niepozorne, miejsce. Nie przypadkiem więc wybraliśmy się z kamerą na małą przechadzkę właśnie do Nerimy. Nie po to, aby znaleźć coś konkretnego, ale po to, aby po prostu pospacerować i poczuć klimat z (nieprzypadkowych) anime rodem z lat 80. i 90. Ta dzielnica wszak naszpikowana była swego czasu studiami animacji, nic zatem dziwnego, że pojawiała się w tle w produkcjach z tamtych lat, takich jak np. "Ranma 1/2". I to właśnie ujęcia z tej klasycznej już animacji ujrzycie w migawkach w tym filmie.
Nasza fanowska wycieczka do Nerimy zaczyna się już na stacji kolejowej Oizumi, na której stworzono "Oizumi Anime Gate", wizualny przewodnik po związanych z tą dzielnicą produkcjach anime. Wszystko to dokładnie pokażemy Wam w naszym filmie na samym wstępie, a następnie skierujemy swoje kroki wgłąb dzielnicy, aby trochę pomyszkować po jej uliczkach. To będzie zwyczajny, ale i nastrojowy spacer...
...podczas którego - jak już zdążyłem wspomnieć - ujrzycie migawki z klasycznego anime "Ranma 1/2". Nie będą one jednak idealnie dopasowane do danego punktu w którym akurat znajduje się kamera. Chodziło nam tu raczej o przekazanie klimatu, po części panującego w samej dzielnicy, a po części w głowie fana, który rozpoznaje w tym miejscu lokalizację pojawiającą się w tle produkcji, na których się wychował. Będzie to więc taki fanowski, nieco sentymentalny, spacerek. I... to chyba tyle. Zapraszamy na film. :)
DROGI WIDZU! Filmy, które oglądasz na tym blogu, publikowane są na DWÓCH kanałach YOUTUBE. Możesz je subskrybować, dzięki czemu będziesz natychmiast powiadamiany o każdej nowości! Kliknij na buttony poniżej i bądź na bieżąco!
Japonia oczami fana w The Japan Times
Japonia oczami fana trafiła na łamy The Japan Times.