Polak w krainie samurajów czyli o tradycyjnej Japonii ukrytej wśród drapaczy chmur

Przez stylowe, drewniane okienko, wpada do pomieszczenia smuga światła, grając na błyszczącej powierzchni parującej w stylowych kubeczkach, zielonej herbaty. Wyłożone drewnem pomieszczenie przywodzi na myśl tradycyjne, wiejskie domy. Dwie młode kobiety z obsługi herbaciarni, ubrane w wiązane fartuszki, krzątają się niczym po domowej kuchni, obsługując kolejnych klientów. Cóż za sielska atmosfera, cisza i spokój. Biorę łyk doskonałej herbaty i spoglądam przez okno. Mój wzrok zatrzymuje się na błyszczących fasadach tokijskich wieżowców.





W większości filmów i programów podróżniczych, Tokio ukazywane jest z perspektywy ruchliwych centrów i zatłoczonych ulic. Owszem, takie Tokio również istnieje, ale znacznie więcej jest tu cichych, pustych uliczek, parków, ogrodów i innych kameralnych zakątków o których się zazwyczaj zapomina, mówiąc o tej potężnej metropolii. A to właśnie one nadają jej prawdziwego charakteru. To zadziwiające, jak szybko można zmienić tu otoczenie, przenosząc się z miejskiego zgiełku do krainy ciszy, Japonii jakiej nie spodziewamy się odnaleźć w wielkim mieście. Najczęściej wystarczy po prostu skręcić w którąkolwiek z bocznych uliczek, aby po kilku chwilach przenieść się w zupełnie inny świat. Przeszukiwanie takich zakamarków Tokio to wspaniała przygoda i jedno z moich ulubionych zajęć za każdym razem, gdy tu jestem.

Łyk minionych dni


Oto po raz kolejny skręcam w jedną z nieznanych mi uliczek, licząc na to, że trafię na coś ciekawego. Długo czekać nie muszę, bo gdy tylko za moimi plecami cichnie warkot samochodowych silników w jednej z kolejnych odnóg nastrojowej uliczki trafiam na mały sklepik z herbatą. Stary budynek ma już za sobą lepsze czasy, ale nadal wygląda solidnie. Moją uwagę zwraca stary szyld wiszący nad drzwiami, który na oko może mieć już kilkadziesiąt lat. Moje przypuszczenia się potwierdzają, gdy wchodzę do środka. Takiego widoku się nie spodziewałem. Na drewnianych półkach starego regału, z rzadka poustawiano malutkie puszeczki z mieloną, zieloną herbatą. Właściwie niczego więcej oprócz tych kilkunastu puszek tu nie ma. Stara, drewniana lada, mały stolik z dwoma krzesłami, słabo oświetlone pomieszczenie o powierzchni kilkunastu metrów kwadratowych. Mój wzrok zatrzymuje się na uśmiechniętym, wiekowym spojrzeniu opierającej się o ladę osoby. Staruszka z nieco zmierzwionymi, przewiązanymi chustą siwymi włosami, ubrana w prostą bawełnianą sukienkę przyozdobioną tradycyjnymi wzorami, wita mnie z radosnym uśmiechem. – Witam serdecznie i zapraszam! – jej twarz promienieje. Rozglądam się wokół, nie do końca będąc pewnym, czy trafiłem do sklepu, czy też do jakiegoś skansenu.  – Mam bardzo dobrą herbatę – informuje mnie staruszka śliczną angielszczyzną, a ja tymczasem z trudem zamykam otwartą ze zdziwienia szczękę. – Dziękuję, właśnie na to liczyłem – mówię z uśmiechem, podchodząc do blatu lady. Teraz dopiero widzę, jak wiele dłoni i puszek z herbatą musiało się po nim przesunąć. Grube drewno straciło w niektórych miejscach kilka warstw, poznikały też w większości proste kiedyś krawędzie, zastąpione nieregularnymi zaokrągleniami. Spoglądam z uśmiechem na staruszkę, która nieśpiesznie odpycha się od lady, aby sięgnąć po kilka puszek za jej plecami. Po chwili na blacie stają trzy malutkie pojemniczki, na pierwszy rzut oka identyczne, ale tylko pozornie. Staruszka wskazuje palcem kolejno każdy z nich i wyjaśnia, na czym polega różnica. Wszystkie pochodzą od jednego producenta, ale zawartość każdego to osobna opowieść. Gdy po dwudziestu minutach nasza rozmowa nadal rozgrzewa się w najlepsze, nagle do mnie dociera, że tak naprawdę wcale nie trafiłem do sklepu z herbatą. To miejsce to sposób na życie, jak się okazało, jego właścicielki. Na tych pułkach mogłoby stać cokolwiek innego albo też kompletnie nic. To nie te puszki były tu towarem, lecz historia i bezcenny kontakt z drugą osobą. Wiekowa właścicielka sklepiku z dziecinną łatwością przeskakiwała pomiędzy różnymi wspomnieniami i całymi dziesięcioleciami powodując, że ja również z lekkością dzieliłem się z nią swoimi historiami, które zapewne potem staną się częścią innych opowieści, gdy zajrzy tu kolejny klient. I o to w tym właśnie chodziło. Gdy wyszedłem na zewnątrz, naszło mnie dziwne wrażenie, że to, co przed chwilą się stało, wcale nie miało miejsca. Ściskając w ręce małą puszeczkę sproszkowanej herbaty, zagubiłem się w kolejnym labiryncie uliczek. Nie potrafiłbym raz jeszcze odnaleźć tego miejsca. Ale ono gdzieś tam jest, zagubione w przestrzeni i czasie wraz z jego właścicielką, pochodzącą z zupełnie innej rzeczywistości.

Targowisko przeszłości


Opowieści o powojennej Japonii pochłonęły mnie bez reszty. Staruszka obdarzyła mnie historiami, które spowodowały, że patrzyłem na mijane ulice i budynki w zupełnie inny sposób. Dzisiejsze zalane betonem Tokio już nie przypomina tego drewnianego jeszcze sprzed pół wieku, choć istnieją miejsca, które zachowały klimat z tamtych lat i nie trzeba być wytrawnym podróżnikiem, aby je odnaleźć. Wychodzę z labiryntu podziemnych korytarzy tokijskiego metra, aby wynurzyć się w jednej z najbardziej swojskich dzielnic Tokio, Ueno. Ta niegdyś robotnicza dzielnica nadal zachowała swój przyziemny urok, zaprzeczając popularnemu wizerunkowi tej metropolii, pełnego drapaczy chmur i błyszczącego szkła. To jeden z najtańszych obszarów Tokio, można tu tanio zjeść, tanio przenocować i tanio wynająć mieszkanie. Można też obcować z historią w znanym parku i w wielu znajdujących się tu muzeach. Mnie jednak zainteresował szeroki pas niskich budynków, wciśniętych za stacją kolejową. To miejsce zwie się Ameyayokocho (czyt. amejajokocio) i jest chyba najpopularniejszym targiem w stolicy. Mieści się tu kilkaset stoisk, od tych z owocami morza począwszy, a na tych z garderobą skończywszy. Panujący tu handlowy zgiełk wciąga i pochłania. Przepływający alejami tłum, ściśnięty z obu stron stoiskami i sklepami, porywa nas niczym morski prąd. Gdy raz tu wejdziesz, musisz się mu poddać. Nietrudno uwierzyć, że zaraz po drugiej wojnie światowej to miejsce było jednym z ośrodków kontrolowanego przez jakuzę czarnorynkowego handlu. Ameyayokocho tłumaczone jest zazwyczaj jako „Aleja z cukierkami”, ale ci którzy pamiętają starsze dzieje tego miejsca człon „ame” kojarzą z Ameryką, jak tu zwykło się nazywać USA, gdy przemycane towary z powojennych dostaw wojskowych, trafiały często w takie właśnie miejsca. Zdewastowana wojną gospodarka Japonii nie była w stanie normalnie funkcjonować, wszelkie towary importowane były zatem niezwykle cenne. Tutejsi sprzedawcy, zwłaszcza ci handlujący żywnością, nadal zachowali ducha przeszłości, przekrzykując się nawzajem bez końca, aby zareklamować atrakcyjne ceny oferowanych produktów. Faktycznie, jest to jedno z miejsc w Tokio, gdzie można zrobić naprawdę tanie zakupy. A do tego, co nie jest normalne w Japonii, można się targować. Ja najbardziej lubię to miejsce poza godzinami szczytu, gdy tłum nie jest zbyt gęsty i pozwala zatopić się w tym miejscu jeszcze głębiej. Od czasu do czasu pomiędzy długimi alejami można znaleźć przesmyki, którymi szybko przeskakujemy do innych obszarów targu. Są tu stoiska serwujące gotowe dania, tanie bary wydające się nie zmieniać od pięćdziesięciu lat, sklepy z odzieżą młodzieżową i tradycyjną, garnitury, koszule, krawaty, obuwie, torby, biżuteria, herbata, kosmetyki, przyprawy i salon gier pełen sławnych japońskich automatów. Kręcą się tu zarówno panie domu, zagarniturowani pracownicy japońskich korporacji, jak i japońska młodzież oraz turyści. Jest tu również wciśnięta pomiędzy bary z gorącymi posiłkami, a przejeżdżającymi nad głowami pociągami, niewielka świątynka. To miejsce jest uniwersalne i ma swoją własną duszę, bo tworzą je ludzie, którzy nie zapomnieli o przeszłości.

 Święty spokój zen


Szur, szur, szur – znajomy dźwięk dobiega zza ściany jednego ze strzelistych budynków. Wiedziony ciekawością znowu skręcam, aby po chwili zatrzymać się przy wejściu do niewielkiej świątynki. Stoi tu tak po prostu, pomiędzy wielkimi biurowcami. Skupiony na swej pracy mnich z pełną koncentracją spokojnie powtarza te same ruchy, zmiatając opadające płatki kwiatów wiśni z poprzerastanych drobniutką trawą kamiennych płyt. Cel wydaje się oczywisty: porządek. Ale nie ten na ziemi, lecz ten wyżej, ten kosmiczny, kryjący się w głowie i sercu. Każda czynność może być medytacją i prowadzić do zrównoważenia kotłujących się w nas przeciwstawnych sił. To przecież subtelna równowaga rządzi wszechświatem, a my jesteśmy jego częścią. Japończycy zdają się to rozumieć intuicyjnie, nawet jeśli nie są kapłanami. Widoczne jest to we wszystkim, co robią. Mimo wszechobecnego zalewu betonu i technologii, nadal zdają się być ludźmi bardzo naturalnymi i prostymi, ludźmi którzy nie stracili kontaktu z naturą i swoimi korzeniami. Mimo tego całego technologicznego blichtru, oni nadal zdają się bardziej cieszyć kwiatami kwitnącej wiśni, niż najnowszymi nowinkami technologicznymi. Mijam świątynkę i podążam dalej w głąb, aby trafić na niewielki bar z wysłużoną, drewnianą witryną, w którym serwuje się tradycyjny, wyrabiany ręcznie makaron. Jaki mamy rok? Pojęcia nie mam. Po wejściu do tego miejsca jestem w stanie uwierzyć, że znajduję się w przedwojennej Japonii. Makarony w Japonii to niezwykłe doświadczenie kulinarne dla kogoś, kto dotąd nie miał okazji doświadczyć, jak wyrafinowane może być to proste z natury danie. Jednak do takich miejsc przychodzi się po coś zupełnie innego. Tutaj kosztuje się ulotnych wrażeń, które jakimś cudem utknęły tu w bańce czasowej, utrzymywanej przez ludzi, którzy tylko z pozoru sprzedają makaron. Makaron, herbata, czy cokolwiek innego, to nie ma znaczenia. Ja tu dostrzegam coś zupełnie innego, bardziej ulotnego. Ale i wyśmienitym makaronem nie gardzę.

 Pamiętaj o ulotności


Powoli zapada zmrok rozświetlany kolorowymi lampionami, gdy przybywam do jednego z wielu tokijskich parków. Jest wiosna, kwitną kwiaty wiśni. Oto czas, gdy wszyscy zwalniają i siadają pod drzewami obsypanymi lśniącym, delikatnym kwieciem. Mimo, że powierzchnia parków w stolicy Japonii jest olbrzymia, to jednak przy tak gigantycznej liczbie mieszkańców, trudno jest znaleźć wolną przestrzeń. Na szczęście ja jestem umówiony z grupą przyjaciół, którzy dobrze wiedzą, jak zorganizować sobie miejsce na jednym z trawników. I tak oto ląduję pomiędzy kulinarnymi wspaniałościami i napojami, aby po raz wtóry zajrzeć w duszę innych. Hanami, czyli święto kwitnienia wiśni, to w Japonii święto narodowe. Nic tak doskonale nie odzwierciedla duszy Japończyka, jak alegoria do ulotnego i krótkotrwałego piękna kwiatu wiśni, symbolizującego ulotność i przemijalność życia. Ta Japonia bez przerwy tu jest, gdziekolwiek by się nie obejrzeć, nawet w gąszczu strzelistych wieżowców. Rozmowy i śmiechy wokół falują niczym ocean w miarę jak zapada coraz większy mrok. Różowo-błękitne lampiony wisząc aż pod koronami drzew, rzucają rozproszone światło na płatki wiśni i nieco słabsze na zalegający poniżej tłum. Wznosimy wraz z przyjaciółmi kolejny toast japońskim piwem w asyście tradycyjnych przysmaków. I o to właśnie chodzi, aby w tym bezimiennym tłumie wielkiej metropolii, odnaleźć drugiego człowieka.

Konwent LOVE 5


Jak zwykle fantastycznie było ujrzeć Was na konwencie Love. Choć nasze spotkanie było niepewne do ostatniej chwili i odbyło się poza oficjalnym programem i we wczesnych godzinach porannych, frekwencja dopisała. Dziękuję Wam bardzo za udział i za ogólne zainteresowanie i jak zawsze gorąco zapraszam na kolejne panele z serii "Japonia oczami fana". Poniżej znajdziecie króciutkie filmowe sprawozdanie z naszego spotkania. Do zobaczenia i miłego oglądania.

JOF03 :: 20 :: Surfowanie z Wielkim Buddą


Oto ciąg dalszy naszej wyprawy do Kamakura, miejscowości przesiąkniętej historią i klimatem tradycyjnej Japonii. Byliśmy tu już z naszą kamerą nie raz i zapewne jeszcze nie raz powrócimy, bowiem nie da się tak bogatego w atrakcje miejsca poznać w kilka dni. Zaletą Kamakury jest również to, że znajduje się bardzo blisko Tokio (około dwie godziny jazdy zwykłym pociągiem podmiejskim), dlatego goszcząc w stolicy Japonii, warto pamiętać o Kamakurze. Zwłaszcza jeśli jesteście zainteresowani bardziej tradycyjną stroną Japonii.


Jednak ta część naszej wycieczki do Kamakura udowadnia raczej, że ta niezwykła miejscowość to nie tylko świątynie i ogrody, ale również popularny wśród turystów kurort, stąd właśnie migawki z surfującymi miejscowymi miłośnikami tego sportu. Niestety nie wszystko udało nam się zarejestrować na kamerze, ale uwierzcie nam na słowo, że Kamakura ma naprawdę sporo do zaoferowania. Zresztą, nie musicie wierzyć nam na słowo, bo na pewno tu jeszcze wrócimy.

 
 
 

Nasz filmik nie jest dokładnym zapisem naszej wyprawy, a raczej luźną impresją, mającą za zadanie przekazać panujący tu, fantastyczny klimat. Sporo ujęć zostało zrealizowanych na urokliwych kolejowych stacyjkach i w kursujących tu pociągach, które w porównaniu z tymi tokijskimi, emanują o wiele bardziej kameralnym klimatem. Podróż po Kamakurze dostarczyła nam wiele frajdy i mam nadzieję, że nasze filmowe sprawozdanie dostarczy jej również i wam. Miłego oglądania.



Jeśli zainteresowała cię Kamakura, zachęcamy również do obejrzenia innych naszych filmów, zrealizowanych właśnie w tym miejscu:

JOF02 :: 15 :: Konno w Kamakura
JOF02 :: 19 :: Naturalne parkowanie
JOF03 :: 19 :: Kompleks świątynny Engaku-ji

Polak w wielkim mieście czyli o Tokio ze słowiańskiej perspektywy


Tokio zadziwia i fascynuje nawet tych, dla których wielkie metropolie nie są niczym nowym. Magia tego miasta-giganta nie polega bowiem tylko na jego wielkości, a raczej na niezwykłej filozofii życia, jaką reprezentują jego mieszkańcy. Istnieje mnóstwo publikacji w których Tokio przedstawiane jest z punktu widzenia człowieka z Zachodu, którym zazwyczaj jest amerykański dziennikarz. A jak Tokio jawi się mieszkańcowi Kraju Lecha?

Zwykła doskonałość


Przyznaję się bez bicia, iż jestem z natury perfekcjonistą. Dlatego też, gdy moja noga po raz pierwszy stanęła na tokijskim lotnisku Narita, zakochałem się natychmiast. Poczułem się niemal jak w wygenerowanym, trójwymiarowym, sterylnym świecie, gdzie każdy piksel ma swoje miejsce. – Dążenie do doskonałości jest naturalne dla każdego Japończyka – starał mi się kiedyś to zjawisko wyjaśnić jeden z moich japońskich znajomych. – Nieważne co robisz, czyścisz chodnik, czy projektujesz budynek, najważniejsze jest, aby zrobić to jak najlepiej i zawsze dążyć do doskonałości – podsumował. I faktycznie takie właśnie jest Tokio, o czym miałem się szybko przekonać. To miasto jest tak doskonale zorganizowane, że niemalże sprawia wrażenie miejsca nierealnego. Trudno się w nim nie zadurzyć, a tym bardziej: nie przyzwyczaić, bo to co najlepsze, uzależnia nas błyskawicznie. Problem pojawia się w momencie, gdy wracając do domu, zostajemy tych wszystkich organizacyjnych doskonałości pozbawieni. Przykłady? Tych nie trzeba daleko szukać. Zacznijmy od pierwszego z brzegu: transportu miejskiego.


Podróż i niejeden uśmiech


Często słyszy się, że japońskie koleje należą do najlepszych na świecie. Niekoniecznie chodzi o maksymalne prędkości, jakie osiągają niektóre z kursujących tu pociągów, a raczej o całokształt: technologię i perfekcyjną organizację. To wszystko ładnie brzmi w teorii, ale tak naprawdę najistotniejsze jest to, jak działa w praktyce. Mówiąc w skrócie: działa. I to działa tak doskonale, że nawet przybysze z krajów w których transport miejski stoi na najwyższym poziomie, nie mogą wyjść z podziwu. Nie mam zamiaru tutaj narzekać na nasze rodzime osiągi na tym polu, bo nie taki jest mój cel. Chciałbym raczej podjąć nieśmiałą próbę uświadomienia, jak dużym szokiem może być zetknięcie z tak doskonale zorganizowaną i funkcjonującą strukturą transportową. Dla mieszkańców tej metropolii oczywistym jest fakt, iż swoją podróż mogą zaplanować co do minuty, bo spóźnienia zdarzają się tu niezwykle rzadko. Ich przyczyną są zazwyczaj trzęsienia ziemi lub wypadki. – Gdy z powodu problemów z transportem spóźnisz się do pracy, pracownicy stacji wystawią ci zaświadczenie, abyś mógł je przedstawić swojemu pracodawcy – wyjaśnia mi moja znajoma Japonka. – To wielka i skomplikowana struktura, dlatego musi działać perfekcyjnie – kontynuuje. – Jeśli ktoś wpadnie pod pociąg w godzinach porannych, gdy wszyscy jadą do pracy, może to spowodować, że jednego ranka spóźni się sto tysięcy osób; są więc plany zamontowania na wszystkich stacjach specjalnych bramek zabezpieczających, aby uniknąć takich sytuacji – dodaje. Nagle sobie uświadamiam o jak wielkiej skali mówimy, przecież w Tokio żyje prawie 36 milionów ludzi. W takich warunkach margines błędu jest minimalny.


Zapomnij o strachu


Nocne Tokio jest jednym z najwspanialszych doświadczeń, jakie oferuje nam to miasto. Klimatu tego miejsca nie da się przekazać w słowach i bardzo mgliście za pomocą filmów i zdjęć. – Spójrz na to miasto – zachwycam się spacerując wąską, zatopioną w nastrojowym półmroku uliczką wraz z moją japońską znajomą – wystarczy skręcić z jakiejkolwiek wielkiej ulicy w którąkolwiek z uliczek i natychmiast wielka metropolia zamienia się w małe, przytulne miasteczko, pełne intymnych zakątków – tłumaczę swój punkt widzenia, nie mogąc wyjść z podziwu. – To prawda – potwierdza moja towarzyszka – ale myślę, że to zjawisko o wiele szersze – zamyśla się na chwilę. – My, Japończycy, po prostu tacy jesteśmy. Mimo tego całego dążenia do nowoczesności, tak jak nasi przodkowie cenimy sobie harmonię, naturalność i spokój – podsumowuje. Idziemy nadal wieczorną uliczką i mimo że dwa zakręty dalej tętni życiem jedno z licznych centrów tego wielkiego miasta, my słyszymy tylko własne kroki. Patrząc na ten gigantyczny miejski labirynt pełen pustych zaułków, po raz wtóry zadziwia mnie, jak to możliwe, że ten kraj ma jeden z najniższych współczynników przestępstw na świecie. Jest on tak niski, że wręcz niebezpieczny, bo bardzo szybko do niego przywykamy, a to może się okazać katastrofalne po powrocie do „prawdziwego świata”. Najistotniejsze jest jednak to, że tu nie chodzi o statystyki, lecz o realne bezpieczeństwo i jego poczucie na każdym kroku. Głównym zajęciem obecnych tu na ulicach policjantów jest wskazywanie drogi zagubionym turystom. Tylko tutaj widziałem pozostawiane na stolikach kafejek portfele, gdy tymczasem ich właściciele najzwyczajniej w świecie szli do toalety. Sam pewnego razu zostawiłem kosztowny sprzęt fotograficzny na jednym ze stolików stojących przed kafejką na ruchliwym chodniku, aby po panicznym powrocie po pół godzinie stwierdzić, że sprzęt nadal tam leży nietknięty. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że to niezwykle uczciwe podejście mieszkańców tego kraju natychmiast nam się udziela i po krótkim czasie zauważamy, że sami zaczynamy podchodzić do codziennego życia z o wiele większą niż zazwyczaj dbałością o innych.

Pamiętam jedną z opowieści mojej tym razem polskiej znajomej, która po krótkim pobycie w Tokio pisała do mnie zdziwiona, jak szybko zdołała się przestawić na „bezpieczny japoński tryb”, nie zdając sobie nawet z tego sprawy, gdy któregoś wieczora idąc pustą, ciemną uliczką ze słuchawkami wetkniętymi w uszy uświadomiła sobie, że w swoim rodzimym mieście nigdy nie czuła by się tak komfortowo. Oczywiście przestępstwa w Japonii się zdarzają, bo wszyscy jesteśmy ludźmi i popełniamy różne nieprzemyślane czyny, ale nie minę się z prawdą, jeśli powiem, że Japonia jest najbezpieczniejszym krajem na świecie. – Wasza moralność oparta jest na grzechu, a nasza na wstydzie – wyjaśnia mi mój japoński znajomy, uśmiechając się podczas słuchania moich wywodów. – My ponosimy konsekwencje swoich czynów tu i natychmiast, a nie w bliżej nieokreślonym, przyszłym życiu – dodaje z przymrużeniem oka. – Jednak funkcjonowanie w tak uporządkowanym i sformalizowanym społeczeństwie jak japońskie, ma też swoje minusy – dodaje z nieco kwaśną miną. Bo każdy sukces i każda doskonałość, ma swoją cenę.


Nie tylko sushi


To prawda, że Japończycy spożywają mnóstwo ryb i owoców morza. Ale to nieprawda, że jedzą „tylko surowe ryby”. Zastanówcie się przez chwilę i spróbujcie wymienić przynajmniej jedną japońską potrawę, która nie posiada w swoim składzie tych składników. Nie jest to proste zadanie dla kogoś, kto w taki czy inny sposób nigdy się z Japonią bliżej nie zetknął. – Czy jeśli powiem, że Japończycy zajadają się schabowym, hamburgerami, pierogami, jajecznicą i rosołem, to uwierzysz? – pytam mojego polskiego znajomego, patrząc w jego szeroko otwarte ze zdziwienia oczęta. – Nie – odpowiada krótko i wcale mnie to nie dziwi, bo wiele lat temu również nie przyjął do wiadomości, że „Pszczółka Maja”, jego ulubiony serial z dziecięcych lat, został stworzony w Japonii. Rzecz jasna nieco przejaskrawiłem pewne kulinarne detale, aby brzmiały bardziej swojsko, lecz główna idea pozostała ta sama: Japończycy jedzą wszystko. A mówiąc „wszystko” mam na myśli tak wielką różnorodność składników i wpływów kuchni z całego świata, że generalnie rzecz ujmując, jeśli czegoś nie ma w Tokio, to znaczy, że to nie istnieje. Jako, że nie sposób tak pokrótce podsumować wszystkiego, skoncentrujmy się na chwilę na wyżej wymienionych skojarzeniach z naszą rodzimą kuchnią.

Wieprzowy kotlet schabowy występuje w Japonii w postaci nierozbitego, pulchnego kotleta w chrupiącej otoczce, podawanego w towarzystwie białej kapusty i aromatycznej zupki sojowej i zwie się tonkatsu. Japońska wołowina znana jest na całym świecie, a w Japonii dzięki wpływom amerykańskiej armii znane są hamburgery, za którymi japońska młodzież przepada, w związku z czym te występują wszędzie i w najróżniejszych postaciach. Pierogi zwane gyoza (czyt. gjoza) zaimportowano z Chin i cieszą się niemniejszą popularnością niż u nas pierogi ruskie, tyle że te japońskie są przeważnie z wieprzowiną i aromatycznymi warzywami, a do tego po obgotowaniu (właściwie uduszeniu) lekko się je przysmaża, dzięki czemu są rozkosznie miękkie i chrupiące jednocześnie. Jajka w postaci gotowanej i smażonej również biją w Japonii rekordy popularności, a prawdziwą gwiazdą są tzw. omurice czyli omlety z nadzieniem z ryżu, a czasami również z ryżu i kurczaka. Prawdziwą gwiazdą jest tu również ramen, zupa-zjawisko, która dzięki swej uniwersalności, bogactwa pożywnych składników i niskiej cenie, podbiła powojenną Japonię. Dla nas najbliższym skojarzeniem jest tu nasz rodzimy rosół, który zdaje się być bardzo ubogim kuzynem ramenu, ten bowiem oprócz wywaru z kości wieprzowych i wieprzowiny, zawiera w swoim składzie takie dodatki jak: długi makaron, plastry gotowanej wieprzowiny, jajko na twardo, pędy bambusa, suszone wodorosty i inne przepyszne wkładki, zależnie od rodzaju. Pomijam tu makarony, mega popularny sernik, czy też zupę pomidorową. To wszystko to zaledwie wierzchołem kulinarnej góry Fuji. Japonia kryje w sobie mnóstwo tajemnic, a odkrywanie jej poprzez jej kuchnię, to przygoda niemająca końca.


Estetyka życia


Siedzę z moim japońskim znajomym w jednej z tokijskich kafejek. Właśnie wróciliśmy z wielkich zakupów, które w tym mieście smakują wyjątkowo. Odwiedziliśmy między innymi sklepy z elektroniką, ciuchami, kręgielnię, restaurację i cukiernię. Wszędzie gdzie byliśmy witała nas zawsze uśmiechnięta i niezwykle pomocna obsługa, która nie objawiała nawet najmniejszych oznak zdziwienia, czy też znudzenia, nawet jeśli nic nie zamierzaliśmy kupić, a tylko zaspokajaliśmy swoją ciekawość. Do tego każdy, nawet najmniejszy, zakupiony towar, pakowany był z niezwykłą starannością i uprzejmością, więc wracaliśmy ze zwykłych zakupów jak z przedświątecznych wojaży handlowych. Nasze liczne bagaże mogliśmy przechować w metalowych skrytkach na monety, obecnych w wielu miejscach w mieście lub zostawiać u obsługi w większych sklepach. Idąc do kafejki przeszliśmy obok szczelnie zapakowanego, niczym prezent pod choinkę, kilkupiętrowego budynku, który właśnie przechodził remont. Dzięki opakowaniu na zewnątrz nie miał prawa wydobyć się najmniejszy pyłek ani hałas. Jeżdżące po mieście samochody poruszały się spokojnym, niezbyt szybkim tempem, a poziom decybeli był znacznie niższy niż gdziekolwiek indziej w centrum ruchliwej metropolii. Absolutnie czyste otoczenie dawało poczucie porządku i spokoju. Perfekcyjnie funkcjonująca i czysta komunikacja miejska dostarczała nas na miejsce natychmiast i na czas. W tym mieście wszystko było na swoim miejscu i wszystko funkcjonowało jak należy. – Jak to jest, że w tutejszych sklepach elektronicznych są wyłącznie produkty firmowe, żadnych „no name`ów” za pół ceny? – zapytałem zaciekawiony najnowszą obserwacją. – To bardzo proste – wyjaśnia mi mój towarzysz – tutaj liczy się przede wszystkim jakość – uśmiecha się, popijając kawę. – Japońscy klienci nie kupią czegoś, co nie gwarantuje wysokiej jakości i tyczy się to absolutnie wszystkiego. Nikt przecież nie przyjdzie do baru, który podaje niedobre jedzenie i nikt nie kupi sprzętu, który nie gwarantuje wysokich parametrów, przecież to oczywiste – dziwi się na moje zdziwienie. – Japończycy przede wszystkim myślą o jakości wykonywanej przez siebie pracy, a pieniądze są na drugim miejscu. One przecież przychodzą same, gdy to co robisz, jest wysokojakościowe – dodaje. Bez słowa biorę łyk swojej kawy. Siedzimy w jednej z kafejek w Ginza, najdroższej dzielnicy w Japonii. Podawana tu kawa jest równie dobra jak gdzie indziej w Tokio i kosztuje tyle samo. – Chyba mógłbym do tego wszystkiego przywyknąć – myślę sobie, uśmiechając się w duchu. – Ale, tak na wszelki wypadek, wolę nie przywykać.

JOF03 :: 19 :: Kompleks świątynny Engaku-ji

Kocham Japonię za jej niezwykłe wyczucie równowagi w łączeniu skrajności. W tym kraju przejście z obłędnie kolorowego zgiełku wielkiego miasta w kojącą zieloną ciszę natury, jest płynne i proste jak nigdzie indziej. Kocham kolory japońskich miast, ale dopiero na łonie japońskiej natury naprawdę czuję "prawdziwą duszę" tego miejsca, zwłaszcza gdy z tą naturą łączy się japońska tradycja. Oto jedno z najlepszych miejsc w Japonii do zatopienia się w niezwykłej krainie świątyń i ogrodów. Oto kompleks świątynny Engaku-ji, zlokalizowany w nie mniej atrakcyjnej, historycznej miejscowości Kamakura.


Zuirokuzan Engaku Kōshō Zenji zwany w skrócie Engaku-ji, to jeden z najwspanialszych i najważniejszych kompleksów świątynnych Buddyzmu Zen w Japonii. Ufundowany w roku 1282, odbudowywany ulegał na przełomie wieków wielu katastrofom, ostatecznie uzyskując dzisiejszy kształt pod koniec Ery Edo (1603-1868). W kompleksie znajduje się osiemnaście świątyń oraz wiele Skarbów Narodowych, między innymi Wielki Dzwon oraz grób Yasujirō Ozu.

Jednak nie po to przybyłem do tego miejsca, aby podawać daty i wyliczać mieszczące się tu zabytki. Przybyłem tu, aby odnaleźć istotę tego miejsca, czyli główny powód jego powstania. Oto Japonia w swej najczystszej formie. W takich miejscach jak to, jej duch unosi się w oceanie ciszy i zieleni w równowadze z budowlami naszej cywilizacji. I właśnie ten spokój i tę równowagę chciałem przekazać w niniejszym filmie. Niech zatem przemówi natura i cisza. Bez zbędnych komentarzy, zapraszam na film.




A tutaj bonusowy film z naszej kolejowej podróży do Kamakura, no bo przecież jakoś musieliśmy tam dojechać, a japońska kolej jest najwygodniejsza:



Jeśli spodobała Ci się Kamakura, to być może również spodobają Ci się inne nasze filmy, zrealizowane w tej miejscowości:
JOF02 :: 15 :: Konno w Kamakura
JOF02 :: 19 :: Naturalne parkowanie

JOF03 :: 18 :: Port Jokohama

Tokio to fantastyczna metropolia, gdyż oferuje nam tak wiele różnorodnych atrakcji, że wcale nie musimy opuszczać jej granic, aby zakosztować Japonii w każdej formie. Tym razem nasze kroki zawiodły nas do jednego z największych japońskich portów: Jokohamy. To niesamowite portowe miasto jest częścią tej metropolii i oferuje mnóstwo atrakcji, nie tylko tych związanych z morzem.


W połowie XIX wieku Jokohama była małą, rybacką wioską, ale pojawienie się tu w roku 1853 komodora Matthew Perry`ego, odmieniło obliczę tego miejsca. Był to punkt zwrotny w historii Japonii. Shogunat Tokugawa pod presją amerykańskiej floty, otworzył japońskie porty dla handlu międzynarodowego. Port w Jokohamie został otwarty 2 czerwca 1859 roku i tak oto to niezwykłe miasto zaczęło rozkwitać, aby stać się jednym z najważniejszych miejsc w Japonii. Dzisiaj Jokohama nadal emanuje swoistym urokiem, choć ci, którzy znają to miasto sprzed lat twierdzą, iż nie jest już tym samym międzynarodowym, bajecznym tyglem, którym była kiedyś. Czy tak jest w istocie, trudno mi to ocenić. Wiem natomiast jedno: zauroczył mnie klimat tego miejsca i na pewno wrócę tu jeszcze nieraz.


W niniejszym odcinku, składającym się z trzech części, ujrzymy portowe nadbrzeże Jokohamy, oryginalną drewnianą przystań Osanbashi oraz przejedziemy się ekologiczną taksówką o napędzie elektryczno-mięśniowym. Potraktujcie ten odcinek jako wstęp, gdyż trudno jest w tak krótkiej formie zaprezentować tak różnorodne i bogate kulturowo miejsce, jakim jest Jokohama. Jeszcze w tej serii wybierzemy się do tego niezwykłego miasta dwukrotnie w zupełnie inne jego obszary, a obie wyprawy ukażą Jokohamę z zupełnie innych punktów widzenia: jeszcze bardziej magiczną i czarującą. Tymczasem zapraszam na bieżący film i życzę miłych wrażeń.







I dodatkowo mały bonus filmowy, również związany z Jokohamą:





...