środa, 3 grudnia 2014

JOF03 :: 22 :: Muzeum Ramenu czyli rosół po japońsku

O japońskiej kuchni pełnej swojskich smaków już pisałem, tym razem skoncentruję się tylko na jednej z potraw, choć niekoniecznie z kulinarnego punktu widzenia. Chodzi raczej o wyjątkowe miejsce i okoliczności w jakich ukształtowało się jedno z najpopularniejszych dań w Japonii: ramen - czyli mówiąc z przymrużeniem oka - rosół po japońsku - kompletna, jednodaniowa potrawa, która podbiła Japonię, choć niektórzy wskazują na jej chiński rodowód.

Przy tej jednak okazji chciałem Wam zaprezentować fantastyczne miejsce w którym możecie nie tylko skosztować tej zwykłej-niezwykłej zupy-zjawiska, i to w wielu wersjach z całego kraju, ale może przede wszystkim - przynajmniej jeśli chodzi o mnie - przenieść się w rok 1958, kawałek powojennej przeszłości Japonii, którą Japończycy wyjątkowo sobie upodobali.

Muzeum Ramenu w Jokohamie to popularne miejsce i najlepiej zawitać tam w dzień powszedni w godzinach porannych, aby uniknąć tłumów i kolejek, przynajmniej tych większych (bo te zawsze gdzieś są - kolejka to w Japonii w powszechnym przekonaniu najlepsza recenzja!). Jest to miejsce, które wszyscy japońscy smakosze (czyli większość Japończyków) bardzo sobie cenią. I nie przypadkiem. Chodzi nie tylko o to, że podawane tu zupy ramen są przedstawicielami najpopularniejszych jego odmian z całej Japonii, ale również o to, że są robione po mistrzowsku i podawane w klimatach lat 50. co ma w przypadku tej potrawy wyjątkowe znaczenie.


Gdy po drugiej wojnie światowej Japonia borykała się z dużymi problemami ekonomicznymi i gospodarczymi, potrzebne były szybkie i proste rozwiązania, zwłaszcza jeśli chodzi o tak podstawowe rzeczy jak wyżywienie. Zupa z dodatkami okazała się doskonałym wyborem. Można ją było ugotować na kościach, wrzucić do niej tani makaron i wszelkie dodatki, jakie miało się pod ręką. Tania, pożywna, różnorodna potrawa, która dostarczała odrobiny radości w zrujnowanym wojną kraju. W ten sposób - z pewnego rodzaju przypadku i potrzeby chwili - powstało na świecie wiele kultowych dzisiaj potraw. Ramen jest jedną z nich.

Jednak, gdy już minęły powojenne problemy, ta niezwykła, choć zwykła zupa, nadal budziła dobre skojarzenia i zainteresowanie nią nie słabło. Wszak to prawdziwa frajda, gdy w samym środku zabieganego dnia, przysiądziemy na chwilkę przy wielkiej misce parującego, aromatycznego wywaru, pełnego makaronu, plastrów gotowanej wieprzowiny, warzyw, przekrojonego na pół jajka na twardo i kilku innych dodatków, które napełnią nasz żołądek ciepłą rozkoszą.

Mnie jednak rozkoszą napełniło już same muzeum (mimo, że przepysznego ramenu również spróbowałem: patrz - film). To miejsce jest bowiem odbiciem Japonii o której odwiedzeniu zawsze marzyłem, a której już nie dosięgnę, bo jak na razie nie ma możliwości podróżowania w czasie (jeśli jest: proszę o kontakt!). Chyba, że właśnie w taki sposób - poprzez wspomnienia i rekonstrukcję. Powiem szczerze, że nawet, gdyby w tym miejscu nie podawano pysznego ramenu, to i tak bym chętnie tu przyszedł i miał z tego mnóstwo frajdy. A tak, miałem jej znacznie więcej.

Trudno opowiedzieć mi o wszystkich doznaniach, jakich dostarcza to miejsce, bo jak na razie za pomocą kamery nie da się przenosić smaków i zapachów. Może co najwyżej trochę obrazów i dźwięków, więc mam nadzieję, że przynajmniej uda mi się przekazać Wam trochę panującego tu, sugestywnego klimatu.

To miejsce jest niezwykłe, bo widać, iż powstało z głębokiej potrzeby podzielenia się wrażeniami z epoki, która już przeminęła. Wąskie drewniane uliczki z sączącą się nad głowami muzyką, obdrapane ściany pełne reklam i plakatów, małe sklepiki z różnościami, labirynt pełen przechodniów, między którymi przemykamy się wieczorową porą w poszukiwaniu wolnego miejsca w pobliskim barze, czy też innych atrakcji. To naprawdę fajne doświadczenie i to naprawdę działa, nawet jeśli nie jesteście miłośnikami klasycznej Japonii. Gorąco polecam.



niedziela, 5 października 2014

Mit uległej Japonki czyli kto naprawdę trzyma za portfel w japońskiej rodzinie?

Wieczorne tokijskie ulice jarzą się od kolorowych świateł wszechobecnych neonów. Siedzę wraz z grupką salarymanów, czyli etatowych pracowników japońskich korporacji, w jednym z popularnych barów izakaya, serwujących alkohole i zakąski. – Kończę na dzisiaj, wyczerpałem dzienny budżet – mówi jeden z nich, szukając portfela. – Żona przycięła kieszonkowe? – pyta drugi, wywołując salwę śmiechu. – A nie masz żadnego sekretnego budżetu? – pyta trzeci całkiem poważnie. – Właśnie wyczerpałem oba – dodaje nieszczęśnik z kwaśną miną, co spotyka się z milczącym zrozumieniem reszty grupy.


Tradycyjna głowa rodziny


Japońskie społeczeństwo, mimo wielu zmian jakie w nim zaszły, zwłaszcza przez ostatnie dwie dekady, nadal pozostaje tworem niezwykle sztywnym i zhierarchizowanym. Mimo pęknięcia z końcem lat 80. XX wieku japońskiej „bańki ekonomicznej”, która zapewniała obywatelom dozgonne zatrudnienie w jednej firmie oraz wysokie dochody, japoński mężczyzna w tradycyjnym układzie nadal pełni funkcję jedynego żywiciela rodziny. A zatem teoretycznie, zgodnie z oficjalnie przyjętą hierarchią, to on jest najwyżej postawionym członkiem rodziny. Tyle teorii, bo trudno sprawować władzę komuś, kogo praktycznie nigdy nie ma go w domu. Ta przechodzi w ręce „zarządcy”, czyli pani domu. A co z tego wynika w praktyce?

Wybór znowu padł na jeden z tokijskich barów, w których japońscy mężczyźni kończą swój dzień pracy. Tym razem siedzimy we dwóch, ja i mój znajomy salaryman. To najlepszy moment, aby porozmawiać z Japończykiem o bolączkach dnia codziennego, choć i wtedy często trudno oczekiwać pełnej otwartości do jakiej przywykliśmy na Zachodzie. Etatowy pracownik japońskiej korporacji to najczęściej człowiek wiecznie zajęty, zestresowany i rzadko bywający w domu. Oczywiście można to próbować obejść, nie zostając w firmie po godzinach i nie biorąc udziału w wieczornych spotkaniach z kolegami z pracy, ale wtedy nie ma co liczyć na awans, premie, podwyżki, a nawet w skrajnych przypadkach stracić posadę z powodu niewystarczającego zaangażowania w pracę i firmową społeczność. A zatem dla większości ubranych w garnitury korporacyjnych etatowców, jakich mnóstwo każdego dnia można ujrzeć na ulicach Tokio, wieczorne spotkanie przy sake lub japońskim piwie, jest jedyną sposobnością na odstresowanie i szczerą rozmowę. – Zarządzaniem domowymi finansami, to zadanie żony – tłumaczy mi mój rozmówca, czterdziestoletni pracownik firmy spedycyjnej. – Mężczyzna nie ma na to czasu, jego zadaniem jest zarabianie na utrzymanie rodziny – wyjaśnia. – Wszystkie wydatki planuje pani domu, wydzielając również każdego ranka mężowi drobne na lancz, przejazdy i inne drobne potrzeby – mówi, stukając palcem w leżącą na stole paczkę papierosów. – I to wystarcza? – pytam zaciekawiony. – Nie – odpowiada śmiejąc się – trzeba jeszcze jakoś zorganizować parę jenów na wieczorne spotkania z kolegami z pracy.

Tradycyjna szyja rodziny


Niektórzy zwykli żartować z japońskich mężczyzn, że co prawda są oni głowami rodziny, ale każdą głową porusza szyja, którą jest pani domu. Bardziej uszczypliwi stwierdzają wręcz, że mąż jest płatnym pracownikiem, który otrzymuje pensję od żony w postaci codziennego „okozukai”, czyli jak niektórzy to nazywają, „kieszonkowego”. Pozycja żony, jako osoby zarządzającej rodzinnymi finansami jest tak mocno ugruntowana w japońskim społeczeństwie, że w wielu przypadkach nawet wtedy, gdy oboje małżonkowie pracują, to nadal żona jest pierwszą kandydatką na „domowego zarządcę”. Japońskie społeczeństwo jednak ulega przemianom, a nowe pokolenia coraz częściej przełamują stare schematy. Z najnowszych badań wynika, że obecnie ten tradycyjny układ ulega powolnemu zanikowi i już tylko w połowie japońskich domów to kobieta sprawuje kontrolę nad finansami. W trzydziestu procentach współmałżonkowie dzielą to zadanie, a tylko w dwudziestu procentach domowymi finansami zajmują się mężczyźni. To ostatnie może mieć z kolei związek z innym zjawiskiem objawiającym się tym, iż we współczesnej Japonii młodzi mężczyźni coraz rzadziej decydują się na poświęcanie swojego życia karierze zawodowej, za to kobiety coraz częściej zastępują ich w tej roli. Efektem tychże zmian jest między innymi drastyczny spadek przyrostu naturalnego, nad którego konsekwencjami ekonomicznymi łamią sobie głowy najtęższe umysły w Japonii. Wygląda na to, że konserwatywne japońskie społeczeństwo ulega przemianom, których skutki trudno w tej chwili przewidzieć.

Pani i władca


Spotkanie z Kaori, trzydziestoletnią panią domu z przedmieść Tokio, zorganizowała mi moja japońska znajoma. Byłem niezmiernie ciekaw, jak ta sytuacja prezentuje się z drugiego punktu widzenia. – W Japonii nie ma wspólnych kont, dlatego jeśli to żona zarządza finansami, to naprawdę oznacza to całkowitą kontrolę – wyjaśnia ze szczerym przekonaniem. – Jednak to jest konieczne, bo ja pracuję tylko dorywczo i mam więcej czasu niż mąż, aby zająć się dodatkowymi sprawami – tłumaczy. Nasza rozmowa siłą rzeczy wchodzi w obszar liczb, a te szybko potwierdzają to, czego zdołałem się dowiedzieć w rozmowach z męską częścią japońskiego społeczeństwa. Według oficjalnych danych, średnia kwota wydzielanych przez małżonki okozukai wynosi około czterdziestu tysięcy jenów miesięcznie, co daje około półtora tysiąca jenów na dzień. Przeliczając na złotówki to spora kwota (ok. 45 pln wg kursu z końca 2013 roku), ale biorąc pod uwagę na co musi wystarczyć w mieście takim jak Tokio, trzeba dysponować nią ekstremalnie oszczędnie, aby wystarczyła na podstawowe potrzeby pana domu. Pamiętajmy jednak, że jest to kwota średnia i w praktyce często niższa. – Na co właściwie wydawane są te pieniądze? – staram się wyciągać trochę szczegółów. Moja rozmówczyni zamyśla się w typowo japoński sposób, wydając kilka mrukliwych dźwięków sygnalizujących proces intensywnego główkowania. – Hmm… przede wszystkim to pieniądze na posiłek i rachunek telefoniczny, ale jeśli mężczyzna dobrze zarządza swoim okozukai, to wystarczy mu również na inne rzeczy – dodaje, zabawnie nadymając policzki. Zajmuje mi chwilę, aby uzyskać niejasne podpowiedzi, iż w tak zwane „inne rzeczy” wliczają się między innymi: alkohol, tytoń, fryzjer, odzież, rozrywka, muzyka, książki i czego tam jeszcze potrzeba zapracowanemu salarymanowi. Trudno mi uwierzyć, że tak niewielka kwota może na to wszystko wystarczyć, dlatego poruszam kwestię hesokuri, czym wywołuję jedynie krótki chichot mojej rozmówczyni. Hesokuri to w wolnym tłumaczeniu „sekretne oszczędności” i w powszechnym przekonaniu najczęściej posiadają je żony. Są to pieniądze „na czarną godzinę” lub „na wyjątkowe przyjemności”, jednak oficjalnie nie istnieją i tym samym nie bierze się ich pod uwagę w podliczaniu domowego budżetu. Ocenia się, że około 55% japońskich żon posiada takie dodatkowe środki. Zdarza się również, że takowe „utajnione oszczędności” posiadają również mężczyźni, co pozwala im łatać dziury w osobistym budżecie lub wydać je na dodatkowe przyjemności, o których żona niekoniecznie powinna wiedzieć. Jednak w nowoczesnych japońskich małżeństwach, gdzie oboje małżonkowie zarządzają finansami, takie ukrywane środki zdarzają się rzadziej i ustępują polityce absolutnej przejrzystości finansowej. Niemniej jednak mimo tych wszystkich zmian, póki co to nadal japońskie kobiety dominują w kontrolowaniu domowych wydatków. No dobrze, a jak do tego wszystkiego ma się wciąż żywy mit o uległej żonie?

Uległa i oszczędna


W Japonii wciąż zdaje się funkcjonować mit żony absolutnie we wszystkim posłusznej mężowi. Tak przynajmniej wygląda to z bardziej tradycyjnego punktu widzenia. Żona cicha, uległa i wspierająca swojego męża również na płaszczyźnie zawodowej, zdaje się kontrastować z wizją małżonki trzymającej silną ręką całą rodzinę i mającą wpływ na wszystkie decyzje rodzinne. – Och, jeśli się dokładniej przyjrzeć japońskiemu społeczeństwu, obie te opcje wcale nie muszą się wykluczać – wyjaśnia mi mój znajomy Europejczyk, który poślubił Japonkę. – Władzę można sprawować wcale się z tym nie afiszując – stwierdza z uśmiechem. – Oczywiście pomijam tu tradycyjne japońskie teściowe, bo te faktycznie potrafią korzystać ze swojej władzy bez zabawy w półśrodki, zwłaszcza gdy mowa o tradycyjnych, wielopokoleniowych rodzinach mieszkających wspólnie i prowadzących rodzinny interes – zachichotał jednocześnie sugerując, że doświadczył tego na własnej skórze. – Japońskie społeczeństwo ulega przemianom, ale tradycyjne elementy wciąż mają na nie niezwykle silny wpływ  - kontynuuje. – Przykładów można by podawać wiele, ot zapewne słyszałeś o słynnej żonie Yamauchi Kazutoyo, znanego wojownika żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku, który dzięki wsparciu i oszczędności swojej żony otrzymał od niej wspaniałego rumaka, dzięki któremu odniósł wiele spektakularnych zwycięstw i stał się powszechnie znanym, szanowanych i zamożnym człowiekiem – pokiwał głową, widząc jak się uśmiecham. – Tylko mi nie mów, że współcześni salarymani również liczą na tak wspaniałomyślne wsparcie swoich połówek – tym razem to ja zachichotałem. – Oczywiście, że nie, ale oszczędność japońskich żon to nie mit – dodaje na przekór mojemu ironicznemu nastawieniu. – Same sobie również ściśle wyznaczają budżet na drobne wydatki i przyjemności, jak na przykład spotkanie z koleżanką na kawie, czy też wizyta u kosmetyczki – i natychmiast dodaje, widząc moją rozbawioną minę – ale ocenia się, że dzięki takiemu podejściu, przeciętna japońska rodzina dysponuje odłożonymi na koncie oszczędnościami średnio w wysokości dwudziestu milionów jenów czyli sześciuset tysięcy złotych – czym skutecznie gasi mój uśmiech, który zamienia się w wyraz niedowierzania.

Między nami facetami


Wizyta w nocnym barze nieco nam się przeciągnęła. Moi japońscy towarzysze zdążyli już osiągnąć stan odpowiedniego upojenia, więc nasze dyskusje stały się o wiele luźniejsze niż się tego początkowo spodziewałem. – Wiesz, Pabeu-san – nachylił się do mnie trzydziestopięcioletni analityk, który przed chwileczką pozbył się jednym szarpnięciem swojego krawata – japońskie kobiety są chwilami przerażające – stwierdził, kiwając bardzo już luźną główką. – Niby są delikatne i wydaje ci się, że je znasz, ale gdy przychodzi co do czego, potrafią nieźle zajść za skórę – pokiwał z widocznym znawstwem tematu. Cóż, każdy mit ma dwie strony medalu, zarówno tę prawdziwą, jak i mityczną.

poniedziałek, 7 lipca 2014

Miłość na sprzedaż czyli jak młody samuraj zostaje gejszą

Spacerując wieczorową porą jedną z klimatycznych, tokijskich uliczek w dzielnicy Shinjuku, widzę rozpromienioną parę. On młodszy, dosyć nieporadnie próbuje udawać nonszalanckiego gentlemana, ona nieco starsza, rozentuzjazmowana, niemal wisząc mu na ramieniu, zasypuje go lawiną słów, przerywanych dziewczęcym śmiechem. Nie jest to typowa, japońska para. Wszystko się wyjaśnia w momencie, gdy oboje wchodzą do jednego z tutejszych host clubów.


Ostatnie dwie dekady zostawiły na japońskim społeczeństwie bardzo wyraźny ślad. Gdy z końcem lat 80. XX wieku pękła zapewniająca dobrobyt i bezpieczeństwo dozgonnego zatrudnienia japońska bańka ekonomiczna, zaczęły też pękać dotąd nienaruszalne struktury społeczne. Spadła liczba zawieranych związków małżeńskich oraz urodzin. A wszystko dlatego, że japońscy mężczyźni zaczynają coraz częściej mieć dość odgrywania roli jedynych żywicieli rodziny, spędzania całych dni w pracy, a kobiety bycia schematycznymi gospodyniami domowymi, poświęcającymi całe życie na wychowywanie dzieci i zajmowanie się domem.

Natury jednak nie da się oszukać. Rosnąca liczba niezależnych finansowo singielek potrzebuje uczuć, a jeśli nie odnajduje ich w związkach, szuka ich na niemającym sobie równych, japońskim rynku usług towarzyskich. To właśnie tutaj, bardzo młodzi, dziecinnie gładcy, mili młodzieńcy, za odpowiednią kwotę, obdarzają japońskie kobiety symulowanymi uczuciami, których te tak bardzo pragną.

Dwa typy mężczyzn


Współczesne Japonki zdają się być rozdarte pomiędzy pragnieniem obcowania z dwoma ideałami mężczyzny: szarmanckim, czasami nawet nieco dzikim, obcokrajowcem, a delikatnym, zamkniętym w sobie Japończykiem, który zdobędzie jej względy naturalnością i szczerością swojego serca. Są to oczywiście bardzo ogólne, niemal karykaturalne schematy myślenia współczesnych Japonek, ale obserwując jak rozwijało się to społeczeństwo w drugiej połowie XX wieku, nie sposób im zaprzeczyć. – Bo widzisz, Pabeu-san – tłumaczy mi moja japońska przyjaciółka, która dzięki temu, że dużą część swojego życia spędziła za granicą, jest w stanie swobodnie rozmawiać na tematy dotyczące japońskiego społeczeństwa. – To wygląda mniej więcej tak, że z jednej strony Japonki, choć wychowywane w przeświadczeniu, że powinny być delikatne i uległe, tak naprawdę są w głębi duszy takimi samymi kobietami jak wszystkie inne i pragną partnera, który się przed nimi otworzy, tak jak one przed nim – tłumaczy, popijając doskonałą, japońską herbatę. – Z drugiej jednak strony, o ile obcokrajowcy z ich punktu widzenia ucieleśniają te pożądane cechy, to jednak generalnie ideałem męża nadal pozostaje ten stonowany, uczciwie pracujący na rodzinę, japoński mężczyzna. Są więc w pewien sposób rozdarte pomiędzy dwoma światami, a chłopcy z host clubów stają się uniwersalnym rozwiązaniem, łączącym w sobie oba elementy. Japoński przemysł rozrywkowy bardzo szybko reaguje na wszelkie zmiany.


Sprzedajemy marzenia


Patrzę na siedzącego przede mną młodzieńca, ledwie dwudziestojednolatka, który wygląda raczej jak nieco niechlujnie przebrany naprędce w kosztowny garnitur piętnastolatek. Oto natura Japończyków, zawsze wydają się o wiele młodsi, niż wskazuje na to ich wiek, przynajmniej z punktu widzenia nas, obcokrajowców z zachodniej części świata. To nie tylko kwestia diety i genów, ale i dojrzałości emocjonalnej.

Chłopak wyciąga z kieszeni wytrenowanym gestem złotą zapalniczkę i z równie teatralnie sztywną, acz perfekcyjnie wytrenowaną manierą, zapala papierosa. Mam wrażenie, jakbym oglądał przedstawienie i faktycznie, tak właśnie jest. Wszystko, co robią ci chłopcy w tokijskich host clubach, to jedno wielkie przedstawienie i oni temu nie zaprzeczają. – Nie ukrywamy, że sprzedajemy marzenia – mówi mi jeden z nich, wypuszczając powoli dym, niczym gwiazda złotego ekranu lat trzydziestych. – Cała sztuka polega na tym, aby stworzyć iluzję w którą ona uwierzy – wyjaśnia bez skrępowania. – Nie można mieć do nas o to pretensji, bo sprawa jest jasna od samego początku, tyle że my nie możemy o tym zbyt otwarcie rozmawiać z naszymi klientkami, bo to zniszczy iluzję. To swoisty rodzaj gry, na który godzą się wszyscy zainteresowani – uśmiecha się z satysfakcją. – Wszystko opiera się na subtelnej równowadze, chodzi o to, aby dać to, czego oczekuje klientka, ale jednocześnie pozostawić swoisty niedosyt z mglistą obietnicą, że następnym razem dostanie więcej i dokładnie to, czego pragnie. Dzięki temu wracają – uśmiecha się, wypuszczając kolejną chmurkę dymu. – Tak to działa – dodaje, wzruszając ramionami.

Mogłabym się dla niego zabić


Żeby pełniej zrozumieć zjawisko japońskich host clubów dla kobiet, spotykam się z jedną z klientek. Niełatwo było do niej dotrzeć, bo Japonki niechętnie mówią o takich sprawach. Jednak dzięki wielotygodniowej pomocy moich japońskich przyjaciół, siedziałem teraz w jednej ze stylowych kafejek naprzeciwko dwudziestodziewięcioletniej mieszkanki stolicy Japonii, która obracając ozdobną filiżankę wypełnioną czarnym, aromatycznym naparem, wpatrzona w nią ślepym spojrzeniem, nieśmiało próbowała ubrać w słowa swoje trudne do opanowania emocje. – Wiele razy powiedziałam mu, że nie mogę bez niego żyć, ale on nigdy nie odpowiedział na moje wyznania w jednoznaczny sposób – tłumaczy przyciszonym głosem. – On nie potrafi zrozumieć, że traktuję go poważnie, a nie jak kolejną przygodę – mówi bardziej do siebie niż do mnie, nie odrywając wzroku od filiżanki. – Ja naprawdę byłabym w stanie się dla niego zabić – mówiąc to po raz pierwszy tego wieczoru spogląda mi w oczy. Jej spojrzenie przez jedną sekundę powoduje, że czuję na karku mrowienie, bo w jej oczach widzę prawdziwą determinację. To oczywiście skrajny przypadek, choć na pewno nie jedyny. W niektórych przypadkach subtelna gra przekracza granice i do głosu wkraczają emocje nad którymi często trudno zapanować. – Boleję nad tym, że nie mogę widzieć go codziennie, bo usługi hostów są bardzo kosztowne – wyjaśnia ze smutkiem. – Wydaję na to większość moich dochodów.

Pieniądze i seks


Nietrudno się domyśleć, że w tym biznesie chodzi o duże pieniądze, ale nie każdy zdaje sobie sprawę, o jak duże. – Nie trzeba się specjalnie wysilać, aby zarobić trzydzieści tysięcy jenów w jeden wieczór – wyjaśnia mi młody host, odpalając kolejnego papierosa. – Bardziej doświadczeni potrafią wycisnąć nawet ponad sto tysięcy co wieczór – dodaje z uznaniem dla swoich bardziej doświadczonych kolegów. Nie trzeba być wybitnym znawcą, aby zrozumieć ten prosty przekaz. Ci młodzi chłopcy pracujący w klubach w Shinjuku są w stanie zarobić w kilka dni bardzo dobrą, miesięczną tokijską pensję. Nic więc dziwnego, że konkurencja jest spora, a czas pracy młodego hosta, bardzo krótki. – Rzecz polega na tym, aby zdać sobie sprawę, że to tylko czasowe zajęcie, a strumień pieniędzy nie będzie płynął wiecznie – dodaje jego starszy kolega, który dołączył do nas z opóźnieniem w środku rozmowy. – Jeśli jesteś mało przewidujący, przepuścisz je wszystkie, ale jeśli potraktujesz to jak inwestycję, po zakończeniu kariery jako host będziesz mógł przeznaczyć zebrane środki na otwarcie własnego klubu, a wtedy twoje zarobki mają szansę wskoczyć na jeszcze wyższy poziom – dodaje z powagą. W tym momencie nie mogę się powstrzymać i zadaję pytanie, które musiało zostać zadane. – To zależy – odpowiada jeden z moich rozmówców. – Seks to kwestia umowna – wyjaśnia. – Generalnie sprzedajemy tylko towarzystwo, flirt, bez kontaktów intymnych. Tu obowiązuje ta sama zasada co w wielu innych rodzajach klubów towarzyskich: czym bardziej ekskluzywny klub, tym większe zakazy obowiązujące w tej sferze. Są jednak kluby, które pozostawiają swoim hostom do pewnego stopnia wolną rękę i nieoficjalnie, poza klubami, możliwe są takie dodatkowe usługi. Przeważnie jednak zawsze robisz to na własne ryzyko. Nie po to przecież kobiety przychodzą do host clubów – wyjaśnia. – Tu chodzi głównie o uczucia. Sprzedajemy marzenia, nic więcej. Seks sprzedaje się gdzie indziej.

Dzieci w wielkim świecie


Siedząc tak i rozmawiając z tymi miłymi chłopcami, wciąż nie mogę wyrzucić z mojej głowy przeświadczenia, że rozmawiam z dziećmi. Zagubionymi dziećmi w zgiełku wielkiego miasta. Tryb życia jaki prowadzą, przypomina jedno wielkie młodzieżowe przyjęcie z przerwami na posiłek i sen. Gdy zapraszają mnie do swojego mieszkanka, które dzielą we trójkę, moje przypuszczenia zostają potwierdzone. Oto wkraczam do lokum pełnego niezaścielonych materaców, walających się po podłodze ubrań, kuchni pełnej niepodomywanych naczyń i resztek niedojedzonych posiłków. – Raz w tygodniu wynajmujemy zawodową sprzątaczkę – wyjaśnia. – Ma klucze i przychodzi w piątki po południu, gdy nas już nie ma, by doprowadzić mieszkanie do porządku. Dzisiaj jest już środa, więc chaos zdołał zapanować nad naszym mieszkaniem – wyjaśnia pośpiesznie, nastawiając ekspres do kawy i rzucając okiem na zegarek. – Musimy się niedługo zbierać, ale ty się nie krępuj, rozgość się, jeden z nas ma dzisiaj wolne, więc dotrzyma ci towarzystwa i wyjaśni co zechcesz – rzuca w pośpiechu. Przysiadam na tatami i przeglądając rozrzucone magazyny o modzie, urodzie, gadżetach oraz te pełne komiksów, obserwuję ukradkiem ich rodzinną krzątaninę. W ich zachowaniu dostrzega się wiele uczuć rodzinnych, niczym pomiędzy kochającymi się, małymi braćmi. Ich niemal dziecięca nieporadność podczas wykonywania prawie każdej domowej czynności w połączeniu z narzuconą na nich zawodową odpowiedzialnością i odgrywaną dorosłością, budzi we mnie dziwnie mieszane wrażenia. Cała trójka z różnych powodów wcześnie opuściła swoje rodzinne domy. Historia każdego z nich mogłaby posłużyć za osobną opowieść pełną dramatycznych zwrotów akcji. Patrząc na to, jak funkcjonują, nie mogę powstrzymać się, aby nie patrzeć na nich jak na zagubione dzieci w zimnym świecie dorosłych. Ich celem jest wieczna zabawa, choć jednocześnie muszą chodzić twardo po ziemi, aby przetrwać. Przemykając się po kuchni szturchają się niczym dzieciaki, śmieją i żartują, ale gdy rozmawiają ze mną o pieniądzach i pracy, są wyrachowanymi biznesmenami, nie żywiącymi żadnych sentymentów dla swoich klientek. W ich świecie wszystko jest na sprzedaż. I wszystko jest zabawą.

Wielki biznes


Przechadzając się ulicami w centralnej części tokijskiej dzielnicy Shinjuku, słynącej z wielobarwnej oferty rozrywek wszelakich, trudno nie zauważyć wielkich bilbordów wypełnionych gładkimi twarzyczkami gwiazd z host clubów. Ci chłopcy nie są jakimiś tam anonimowymi pracownikami w nocnych klubach, lecz prawdziwymi gwiazdami: pojawiają się w telewizji, występują w reklamach, sygnują swoimi nazwiskami produkty, piszą książki. Są pożądanymi gwiazdami, dostępnymi dla każdej, przechodzącej obok klubu, spragnionej uczuć kobiety. Z punktu widzenia klienta ich życie jest wspaniałą przygodą i wieczną zabawą, jednak od kuchni niekoniecznie tak to wygląda. Nie od dziś wszak wiadomo, że tam gdzie chodzi o wysokie stawki, tam pojawia się również silna konkurencja. Są też pułapki.

Wypijmy za błędy


System obsługi klientek funkcjonujący powszechnie w tokijskich host clubach jest bardzo prosty. To klientka wybiera, który z hostów ma jej dotrzymywać towarzystwa i choć przy pierwszej wizycie nie musi jeszcze podejmować tej decyzji, to jednak później zazwyczaj „wiąże się” z jednym z nich i od tej chwili to on będzie „jej dyżurnym mężczyzną” w tym przybytku flirtu. Spotkania odbywają się w stylowo zaprojektowanych lokalach pełnych stolików, przy których następuje konsumpcja alkoholu. Kupienie alkoholu dla siebie i towarzyszącego młodzieńca jest warunkiem koniecznym, gdyż w ten właśnie sposób „kupuje się czas” obsługi. To prosty system, który powoduje, że popularność danego hosta automatycznie przekłada się na zarobki, gdyż host ma udziały w każdej sprzedanej porcji alkoholu, który konsumuje wraz ze swoją klientką. – Nietrudno się domyślić, że codzienne spożywanie alkoholu w takich ilościach ma swoje negatywne skutki – wyjaśnia mi po zawiłym tłumaczeniu realiów swojej pracy poznany host. – Każdy radzi sobie z tym na swój sposób, jedni popadają w alkoholizm, inni regularnie odwiedzają toalety, aby pozbyć się zawartości żołądka. Pojawiają się też host cluby oferujące alternatywę w postaci drinków bezalkoholowych z wyższą prowizją, aby zachęcić do zmiany nawyków. Nie da się jednak ukryć, że alkohol jest problemem w tej branży. – Kończy z kwaśną miną. – Bo wszystko w życiu ma swoją cenę – dodaje filozoficznie po chwili. To tylko zaostrza mój apetyt. Postanawiam przyjrzeć się zjawisku japońskich host clubów znacznie dokładniej. (…)

(więcej opowieści m.in. o japońskich host clubach i pracujących tam młodzieńcach, będziecie mogli przeczytać w powstającym właśnie drugim tomie książki z serii „Japonia oczami fana”)

sobota, 5 lipca 2014

Konwent Magnificon eXpo 2014

Nareszcie miałem okazję zagościć na krakowskim konwencie Magnificon i spotkać się na nim z miłośnikami szeroko pojmowanej, współczesnej Japonii. Spotkanie było bardzo sympatyczne, padło wiele ciekawych i oryginalnych pytań, wybuchały również interesujące dyskusje. Mówiąc zatem w skrócie: warto było się z Wami spotkać i mam nadzieję, że nie było to nasze ostatnie spotkanie w Krakowie. Dziękuję z całego serca, pozdrawiam i do zobaczenia!

Poniżej przedstawiamy filmowy skrót półtoragodzinnego spotkania z serii "Japonia oczami fana", jakie odbyło się na krakowskim konwencie Magnificon eXpo, 31 maja 2014. Będzie tu mowa m.in. o zakupach fanowskich w Tokio, obmacywaniu w metrze i woniejących gajdzinach. Miłego oglądania!

wtorek, 27 maja 2014

Konwent Sakurakon 2014


Już po raz drugi miałem przyjemność gościć na opolskim konwencie Sakurakon, który jak zwykle ujął mnie swoim kameralnym klimatem i sympatycznymi reakcjami uczestników. Z powodu niezbyt sprzyjającej pogody dotarliśmy na miejsce dosłownie w ostatniej chwili, aby znowu spotkać się z Wami i porozmawiać o tym, co nas interesuje najbardziej - Japonii. Było przesympatycznie, za co Wam bardzo dziękuję i mam nadzieję, że spotkamy się jeszcze nie raz. Poniżej znajdziecie nagrane fragmenty naszego spotkania. Miłego oglądania!


piątek, 16 maja 2014

Spotkanie ze współczesną Japonią w bibliotece w Sieradzu

 
Dzięki uprzejmości przemiłych ludzi z Powiatowej Biblioteki Publicznej w Sieradzu, mieliśmy okazję spotkać się, aby porozmawiać o współczesnej Japonii, kraju który wielu z nas fascynuje, zadziwia i zapada w pamięci. Mam nadzieję, że również nasze spotkanie było choćby po części dla wszystkich uczestników właśnie takie: fascynujące i warte zapamiętania. Atmosfera była wspaniała i jest mi niezmiernie miło, iż mogłem się z Państwem podzielić swoimi wrażeniami i informacjami na temat Kraju Kwitnącej Wiśni. Zapraszam do obejrzenia filmowego skrótu oraz na kolejne nasze spotkania. Do zobaczenia!

 

czwartek, 8 maja 2014

Nie samym sushi samuraj żyje czyli o japońskiej kuchni bez surowizny


Większość z nas poproszona o wymienienie jakiejkolwiek japońskiej potrawy, prawdopodobnie natychmiast odpowie – sushi. I zazwyczaj na tym wyliczanka się kończy, bo trudno nam wskazać cokolwiek innego, co nie kojarzyłoby się z surową rybą lub owocami morza. A ilu z was wie, że Japończycy, tak poza wszystkim, są wytrawnymi mięsożercami?


Schabowy po japońsku


Nie, nie będę robił wykładów o sławnych japońskich krowach masowanych przy użyciu sake i pojonych piwem z butelek wielkości torped z pancernika Yamato. Skoncentrujmy się raczej na tym, co potem z tego wynika, jeśli chodzi o kulinarne wyczyny japońskich kucharzy. A te są naprawdę warte zachodu. Na początek zacznijmy od czegoś, czego przybywając do Japonii spodziewamy się na naszym talerzu najmniej– wieprzowiny. Ta jest w Japonii powszechna i występuje w wielu formach. Jedną z najpopularniejszych jest tonkatsu, czyli kotlet schabowy w chrupiącej panierce, krojony w poręczne paski i podawany zazwyczaj w towarzystwie białej kapusty oraz tworzonej na bazie megapopularnej w Japonii pasty sojowej, zupy miso. To danie można zjeść w Japonii praktycznie wszędzie, a jest to zaledwie mięsna przygrywka do całej symfonii tego typu potraw.


Mięso na ostrzu


Japończycy uwielbiają wszelkiego rodzaju drobne przekąski, zwłaszcza w akompaniamencie alkoholu. Siedzę wieczorem wraz z moim japońskich znajomym w jednym z barów zwanych izakaya (czyt. izakaja). Wokół tłumek salarymanów, czyli etatowych pracowników japońskich korporacji, racząc się wyśmienitą japońską sake oraz piwem, podjada smaczne zakąski, wśród których, akurat tutaj, króluje yakitori (czyt. jakitori) przygotowywane na bieżąco przez właściciela baru. Jest to niezwykle poręczna potrawa, gdyż nie wymaga sztućców. Yakitori to nabite na niewielki patyczek kawałki kurczaka, tradycyjnie opiekane na węglu drzewnym (a nietradycyjnie – na gazowym lub elektrycznym) i podawane ze specjalnym sosem. Potrawa ta wydaje się być bardzo kompatybilna z naszymi podniebieniami, pod warunkiem, że zrozumiemy japońską ideologię jedzenia kurczaka. W Japonii bowiem szaszłyk z kurczaka to nie tylko samo jego mięso, ale dosłownie – cały kurczak. Tutaj nie marnuje się niczego. I tak oto na naszym patyczku znajdziemy kawałki mięsa, często w towarzystwie ładnie opieczonych skórek, a nawet chrząstek. Te ostatnie jadane są w Japonii powszechnie ze względu na zawartość niezwykle popularnego tu kolagenu, który wielu uznaje za cudowny środek na wiecznie młodą skórę i stawy. Zapewniam też, że w połączeniu z pysznymi japońskimi sosami te części kurczaka smakują wyśmienicie. Ale rzecz jasna na tym nie koniec, yakitori bowiem występuje w różnych wersjach. Pomijając dodatki warzywne, takie jak grzyby, por lub paprykę, równie łatwo możecie natknąć się na nabite na patyczki mielone mięsne kuleczki, podroby (zwłaszcza wątróbkę), a także same opiekane, chrupiące skórki. Yakitori to doskonały dodatek do sake i zimnego, japońskiego piwa.


Mielona pijana krowa


Japońska kuchnia należy do jednej z najlepszych na świecie. Dostępne tu składniki, zapachy i smaki, zniewolą wasze kubki smakowe i uzależnią od bodźców organoleptycznych, których wasz mózg już nigdy nie zapomni. Dlatego też z mieszanymi uczuciami podchodzę do idei objadania się w Japonii pospolitymi hamburgerami, gdy wokół czeka na nas tak wiele wybitnie smacznych doznań. Nie ulega jednak wątpliwości, że przybywający do Japonii mięsożerca z Zachodu, nawet ten rozkochany w tutejszej kuchni, w końcu zapragnie wgryźć się w zadek sławnej, japońskiej wołowiny. Może nie od razu tej najsławniejszej, której porcja kosztuje mniej więcej równowartość co najmniej dziesięciu kilogramów przeciętnej polskiej wołowiny, ale jednak nienajgorszej. Najprostszą opcją na wgryzienie się w krowi zadek w Japonii jest oczywiście trywialny i w tym niezwykłym kulinarnym otoczeniu niemalże wulgarny, hamburger. Taka opcja również tu istnieje, gdyż powojenna młodzież, zapatrzona w amerykański styl życia, dała się namówić na zmianę swoich upodobań kulinarnych, czego efekty w Japonii widać do dzisiaj. Japończycy jednak nie byliby sobą, gdyby i tutaj nie wykazali się kreatywnością i dbałością o jakość. Oczywiście możemy tu zjeść taniego hamburgera za kilka złotych w jednej z popularnych tutejszych sieci serwujących fast food w stylu amerykańskim, ale wystarczy się odrobinkę rozejrzeć, aby w samym tylko Tokio napotkać mnóstwo miejsc w których hamburger traci swą uliczną przyziemność. Nie jest zatem problemem zjedzenie dobrego hamburgera w pszennej bułce z dodatkami, jednak równie powszechny jest tu hamburger podawany w ciemnym mięsnym sosie w formie klasycznego drugiego dania w towarzystwie zapiekanych ziemniaków, warzyw i innych dodatków (patrz: np. sieć restauracji Jonathan`s). A co znamienne, nie jest to zbyt duży wydatek, bo takie pełne danie można w Tokio zjeść już za równowartość 30-40 złotych. A dlaczego tak tanio? A to już zupełnie inna historia, związana z niezwykłym zamiłowaniem Japończyków do jedzenia…


Uczta drapieżnika


Jest takie słowo w kulinarnym języku Japonii, które powoduje naelektryzowanie włosków na karku u każdego maniakalnego mięsożercy. To słowo to yakiniku (czyt. jakiniku). Brzmi niewinnie, ale zapewniam, że niewinne nie jest, zwłaszcza w oczach wegetarian i wegan. Niektórzy nazywają to „japońskim grillem” i częściowo mają rację, bowiem w tym daniu chodzi tak naprawdę o dwie rzeczy: jedzenie grillowanego mięsa i popijanie go zimnym piwem. Proste jedzenie dla prostych ludzi, choć zważywszy na wysokoprocentową zawartość mięsa, nie należy ono do najtańszych. Od grillowania w stylu amerykańskim uprawianym w przydomowym ogródku różni go między innymi to, że w tej wersji nie ma ogródka, bowiem to danie jada się ze znajomymi w tematycznych barach i restauracjach wyposażonych w specjalne stoły, w których centralnej części umieszczony jest w wielkim otworze grill. Ten dziwny wydawać by się mogło zabieg bardzo nam się przydaje w dalszej części konsumpcji, ponieważ yakiniku to jedno z tych japońskich dań, które przygotowujemy sobie sami. Procedura jest bardzo prosta. Odpowiednio przygotowany zestaw mięs zamawiamy u obsługi, aby następnie dostać je przygotowane na dużym talerzu. Reszta już zależy od nas. Za pomocą wielkich szczypiec kładziemy kolejne kawałki mięsa na lizanych płomieniami metalowych kratkach, a następnie maczając je w aromatycznym sosie i w towarzystwie dodatków, pochłaniamy aż do całkowitego zaspokojenia swojego prymitywnego głodu miejskiego łowcy. To naprawdę proste. I bardzo smaczne.


A gotuj sobie sam!


Jak wspomniałem wcześniej, w kuchni japońskiej odnotowano obecność potraw, w których przygotowaniu bierze czynny udział konsument. Jednym z bardziej znanych tego typu dań jest swojsko brzmiące shabu-shabu, które na pierwszy rzut oka przypomina koszmar głodnego Kowalskiego, błagającego o porządną sztukę mięsa podczas postnego obiadu. Swoją drogą skojarzenie shabu-shabu (czyt: siabu-siabu) z polskim obiadem nie jest znowu takie przypadkowe, bowiem trudno tu nie dostrzec pewnych podobieństw do rodzimego rosołu. Jednak jak powszechnie zwykło się uważać: w Japonii „wszystko robi się na odwrót”, a zatem i tutaj nie chodzi o spożywanie wywaru, lecz zanurzanych w nim składników. W tym daniu miejsce grilla na środku stołu zajmuje radośnie bulgoczący kociołek pełen aromatycznego „rosołowego wywaru”. Do naszej dyspozycji zostają oddane bardzo (!) cienko pokrojone kawałki mięsa, najczęściej wołowiny i wieprzowiny (ale zdarzają się też inne rodzaje mięs). Aby posiłek nie był monotonny wizualnie i smakowo wraz z mięsem podane zostają również warzywa, takie jak: cebulka, marchew, kapusta pekińska oraz suszone algi morskie, grzyby i tofu. Wybrane przez siebie dodatki wrzucamy do wolniutko gotującego się wywaru, natomiast niezwykle cienkie plasterki mięsa zanurzamy za pomocą specjalnych, długich pałeczek we wrzącym kociołku tylko na kilka sekund, aby zaraz potem znowu zanurzyć ugotowany już kawałek w przepysznym chłodnym sosie i pochłonąć go ze smakiem. Niektóre z warzyw można potraktować podobnie, a niektóre wymagają dłuższej kąpieli w tym niezwykle smacznym jacuzzi. Dodać tutaj należy, iż zazwyczaj również dosyć kosztownym.


Omlet z ryżem


Japończycy uwielbiają kurze jajka i tego również wam w Japonii nie zabraknie. Pomijając dostępne w prawie każdym japońskim sklepie spożywczym gotowe do spożycia jaja na twardo o różnych stopniach ścięcia żółtka, Japończycy zdają się pałać równie wielkim zamiłowaniem również do omletów. Ale, rzecz jasna, nie takich do jakich przyzwyczaiła nas nasza rodzima kuchnia. Kluczowym słowem dla tego jajcarskiego dania jest omurice, które powstało z połączenia dwóch słów: omlet i ryż. Danie to wygląda jak żółty sterowiec Hindenburg, wewnątrz którego upchnięto ugotowany ryż. A żeby podkreślić dramatyzm skojarzenia, całość polewa się krwistoczerwonym keczupem. Tak wygląda podstawowa wersja tego prostego i sycącego dania, istnieją jednak również jego bardziej wyszukane wersje. Jedną z najczęstszych modyfikacji jest obecność w nadzieniu, obok samego ryżu, siekanego mięsa z kurczaka oraz warzyw. Również keczup bywa zamieniamy na inne, bardziej wyszukane sosy. Barów i restauracji serwujących ryż zawinięty w omlet znajdziemy w Japonii naprawdę sporo, a przy tym jest to danie proste, pożywne i tanie.


Mariko gotuj pierogi!


To danie również może wydać wam się swojskie, gdyż szukając analogii do potraw znanych w Polsce, można bez wahania powiedzieć, iż gyoza (czyt. gjoza) to rodzaj mięsnych pierogów. Pierożki gyoza przygotowuje się w Japonii najczęściej z nadzieniem wieprzowo-warzywnym i podaje w towarzystwie klarownego kwaśno-pikantnego sosu. Te przepyszne pierożki są w Japonii bardzo popularnym i tanim daniem, które można zjeść w wielu barach i restauracjach, jak również kupić gotowe do podgrzania w wielu sklepach spożywczych. Pierożki gyoza łączą w sobie kilka fantastycznych cech, dzięki którym na pewno je pokochacie. Pierwszą z nich jest przepyszne, aromatyczne nadzienie. Drugą, sposób obróbki cieplnej, który polega na uprzednim krótkim uduszeniu pierożków w śladowej ilości przyprawionej wody, a następnie przysmażeniu z jednej strony aż do uzyskania fantastycznej, aromatycznej i chrupiącej powierzchni. Pierożki gyoza wspaniale kontrastują z rześkim w smaku sosem w którym je maczamy. Chrupiące delicje.


Rosół doskonały


Jeśli wydaje wam się, że wszystko już wiecie o rosole, to macie rację – wydaje wam się. Japończycy mają bowiem coś, co nadaje wywarowi z mięsa i warzyw wyjątkowego wymiaru. To cudo, kochane w Japonii jak kraj długi i szeroki, zwie się ramen. Brutalnie upraszczając można by rzec, iż ramen to rosół z dodatkami i generalnie jest to prawdą, jednak takie uproszczenie nie jest w stanie oddać całego geniuszu tej potrawy-zjawiska. Ramen nie posiada jednego, sztywnego przepisu, lecz posiada wiele odmian i wariacji. Praktycznie każdy kucharz gotujący ramen, ma swój własny, zmodyfikowany przepis, który utrzymuje w tajemnicy. Główna zasada gotowania ramenu jest jednak bardzo prosta. Generalnie rzecz ujmując, ramen powstaje na bazie aromatycznego, gotowanego przeważnie całą noc wywaru z kości wieprzowych, drobiu oraz wieprzowiny i podawany jest w miseczkach pełnych długiego makaronu z takimi dodatkami jak: plastry gotowanej wieprzowiny, pędy bambusa, jajka na twardo (lub półtwardo), chrupiące wodorosty, kapusta, kiełki, zielona cebula, rzodkiew, gotowana ryba, owoce morza oraz inne, zależnie od rodzaju, dodatki. Sam wywar również może ulegać znacznym zmianom od klarownego o delikatnym smaku (najczęściej podawany w Tokio), po przypominający żurek, pełen zdecydowanych aromatów grzybów, czosnku i chili. Ramen stał się wyjątkowo popularny w Japonii po drugiej wojnie światowej, gdyż dzięki różnorodności bardzo pożywnych składników oraz niskiej cenie, stał na pierwszej linii frontu w walce z niedoborem żywności, powszechnym w zniszczonej wojną japońskiej gospodarce.

Czy o czymś zapomniałem? Nie, absolutnie o niczym. Za to bardzo wiele pominąłem, gdyż nie sposób w jednym tak krótkim wywodzie podsumować wszystkie ciekawe japońskie potrawy, choćby tylko mięsne. Jakaś smaczna myśl na deser? Chyba tylko taka, że jadąc do Japonii, nie musicie się obawiać „głodowania” z powodu braku swojsko wyglądających i smakujących potraw. I niech was sushi tylko po sake.

wtorek, 6 maja 2014

Wrocławskie Hanami :: spotkanie drugie: wiśniówka-wiatrówka


Choć w tym roku również pogoda nam niezbyt dopisywała, po dwóch zmianach daty, udało nam się ostatecznie spotkać pod gołym niebem na wrocławskim Wzgórzu Andersa. Tegoroczne Wrocławskie Hanami upłynęło zatem zarówno pod promieniami słońca (niestety często zasłanianego chmurami), jak i (już chyba tradycyjnie) pod dachem. Tak czy owak, mimo nieco mniejszej frekwencji niż w zeszłym roku, dobry humor wszystkim dopisywał, a zatem - z kwitnącymi wiśniami, czy też bez - nasze hanami należy uznać za udane. W przyszłym jednak sezonie wiśniowym nieco dłużej zaczekamy, aż pogoda na dobre się rozgrzeje. Do zobaczenia!

A oto telegraficzny skrót z naszego wiśniowego spotkanka:

piątek, 25 kwietnia 2014

Kultura kawaii czyli różowy kicz podniesiony do rangi sztuki


Z drzemki wyrywa mnie głos pilota, który oznajmia, że nasz lot powoli ma się ku końcowi. Dwie japońskie stewardessy z wygładzonymi włosami i wielkimi kokardami pod małymi główkami, podjeżdżają z wózkiem, aby zaserwować pasażerom śniadanie. Oczywiście wybieram śniadanie w stylu japońskim. Stewardesa następnie zwraca się do siedzącego obok mnie Japończyka. I tutaj następuje nagła przemiana. Dorosła dotąd kobieta zamienia się w nastolatkę mówiącą wysokim, słodkim głosikiem i wykonującą niemal taneczne ruchy. – Co jej się stało?! – widzę pytający wzrok siedzącego nieopodal gajdzina. Witamy w Japonii.


Kawaii czyli słodziutko


Słowo „kawaii” jest w Japonii wszechobecne. Tłumaczy się je na wiele sposobów, ale najczęściej spotykanym i najbliższym oryginałowi jest angielskie słowo „cute”, czyli: słodkie, milutkie, urocze. Korzenie tego słowa sięgają aż XI wieku, jednak to, w jakim kontekście jest postrzegane dzisiaj, nabrało kształtu dopiero w latach 70. XX wieku. Ale to nie literalne znaczenie tego słowa jest tu najważniejsze, lecz cały bagaż kulturowy, jaki ze sobą niesie.


Bądźcie fajuśni na co dzień


Słoneczne popołudnie to doskonały moment, aby usiąść w jednej z licznych tokijskich kafejek i podziwiać przelewający się wokół, kolorowy tłum. Towarzysząca mi znajoma Japonka właśnie wyciągnęła z torebki malutki notatnik pełen różowych ozdób i przy użyciu wielokolorowego żelowego długopisu dokonuje notatek, ozdabiając je serduszkami i innymi upiększającymi dodatkami. Na jej długopisie dynda na króciutkim łańcuszku słodka Hello Kitty, a jej polakierowane błyszczącym lakierem paznokcie pełne są poprzyklejanych, kolorowych i błyszczących ozdób. Dzwoni jej telefon. Gdy pojawia się w jej dłoni, wygląda jak cukrowa ozdoba na torcie z dodatkową porcją malutkich przywieszek z sympatycznymi postaciami. Nie, nie jest nastolatką, ma trzydzieści lat i pracuje jako księgowa w jednej z japońskich korporacji. Taki poziom „bycia kawaii” jest tu tak powszechny, że praktycznie niezauważalny. A to zaledwie wierzchołek wielkiej, różowej góry lodowej.


Spaceruję wraz z moją japońską znajomą ulicami Tokio. Mijamy świeżo załataną dziurę w betonie, wokół której rozstawiono barierki w kształcie różowych króliczków. Trochę dalej rozwieszony w gablocie plakat przy jednej ze świątyń, zwraca uwagę kolorową, komiksową postacią, podobnie jak pismo urzędowe wystawione w gablocie przy jednym z posterunków policji. Przejeżdżający mostem nad naszymi głowami pociąg kolei miejskiej, ozdobiony został popularnymi postaciami z jednego z japońskich seriali animowanych. Z kolei jadący obok samochód praktycznie zamieniono w wystawkę, oklejając jego maskę podobiznami animowanych postaci, okrywając fotele kolorowymi pokrowcami i wystawiając przed przednią szybą zestaw figurek. Ale to i tak wszystko nic w porównaniu z tym, co można ujrzeć w tokijskich dzielnicach Harajuku i Akihabara, zwłaszcza w niedzielne popołudnia. Wsiadamy zatem na najbliższej stacji w jeden z licznych kursujących tu pociągów miejskich i jedziemy do pierwszej z nich. Tutaj również nietrudno zauważyć popkulturową słodycz: komiksowe postacie na plakatach reklamowych wylewają się już w wagonach metra i na stacji kolejowej. Tak trywialne dodatki jak przywieszki do telefonu mają tu praktycznie wszyscy, nawet starsi, poważnie wyglądający biznesmeni. W japońskiej codzienności bycie „kawaii” do pewnego poziomu przystoi wszystkim. Tutaj infantylizm jest po prostu jeszcze jednym, powszechnie akceptowanym, sposobem na wyrażanie siebie.


Słodziutkie idolki


Przy wejściu do parku w dzielnicy Harajuku (czyt. haradziuku) trafiamy na często tu spotykanych muzykujących mieszkańców tego miasta. Kobieta w średnim wieku, grająca na keyboardzie, bawi zebrany tłumek wpadającymi w ucho, popowymi rytmami; trochę dalej dwóch nastolatków popisuje się swoimi raperskimi zdolnościami, a kilkanaście metrów dalej ubrana w kolorową, słodką sukienusię na oko dwudziestoletnia dziewczyna, śpiewając słodkie pioseneczki do uroczej choreografii, próbuje wypromować się jako idolka. Urokliwość reprezentowana przez idolki (jap. aidoru) to bardzo poszukiwany materiał na rynku japońskiego showbiznesu. Są to przeważnie młode dziewczyny, ubierające się i zachowujące w pewien określony sposób, będące chyba najdoskonalszym ucieleśnieniem idei „kawaii”. Kawaii bowiem to słodycz, sympatia i niewinność, a na ten towar w Japonii jest wciąż niesłabnące zapotrzebowanie. Idolki najczęściej występują na scenie muzycznej, pojedynczo, w zespołach lub wielkich grupach, mogących liczyć nawet kilkadziesiąt osób. Pojawiają się również w serialach telewizyjnych, programach rozrywkowych, na łamach magazynów i w reklamach. Mówiąc w skrócie: są wszędzie. Wiele z nich zaczyna od występów na ulicy, licząc na to, że zostanie dostrzeżona przez producentów. I faktycznie, jest to możliwe. Tokijskie ulice ociekają kolorowymi talentami i można z nich wybierać niemal jak z półek sklepowych w markecie.


Kawaii moda


Oczywiście nie da się ukryć, że głównym i najbardziej rzucającym się w oczy nośnikiem słodkiego, japońskiego trendu, jest młodzież. Głównym ośrodkiem mody dla młodzieży nastoletniej jest w Tokio dzielnica Harajuku, a dokładniej mieszczący się tam deptak handlowy Takeshita Dori (czyt. takesita dori). To właśnie tu powstają stroje między innymi w różnych stylach mody typu „lolita”, które japońska młodzież, zwłaszcza ta w wielkich miastach, bardzo chętnie ubiera jak każdą inną garderobę. Zalew różowych sukienek, koronek, różowych bucików, parasolek i innych słodkich dodatków, zalewa tokijskie ulice. Nie trzeba jednak przebierać się od razu w różowe fatałaszki w stylu wiktoriańskim, aby być kawaii. Japoński rynek oferuje mnóstwo odzieży i dodatków, dzięki którym można się „dosłodzić” w dowolnym, pasującym do naszej osobowości i okazji, stopniu. Czasami wystarczy ładnie stylizowana torebka lub inny dodatek, a czasami kolorowy makijaż i słodki sposób bycia. Moda kawaii obejmuje wszystkie sfery życia i dotyczy tego jak się ubierasz, wysławiasz, poruszasz i myślisz.


Bądź słodki w biznesie


Jeśli możliwe jest publikowanie ponurych ze swej natury tekstów urzędowych w konwencji popkulturowej, zatem nic dziwnego, że i trend ten jest również obecny w biznesie. Nie od dziś wiadomo, że łatwiej jest przyciągnąć uwagę klienta, gdy ten odczuwa sympatię do naszej firmy. A cóż może być bardziej sympatycznego, niż japońska maskotka. Japończycy doszli do perfekcji w tworzeniu „kawaii postaci”, a związany z nimi biznes wart jest krocie. Idąc ulicami Tokio co chwila natykamy się na najróżniejsze maskotki, należące do japońskich firm i instytucji: cukiernia, księgarnia, przedsiębiorstwo komunikacji miejskiej, bank, telewizja publiczna, wyliczanka nie ma końca. Sympatyczne postacie reklamują znane miejscowości, atrakcje turystyczne i wydarzenia. Swoje maskotki ma w Japonii rodzina programów Windows, a słodkie wirtualne idolki dają prawdziwe koncerty, na które przychodzą tłumy. Jeśli chcesz o czymś poinformować swoich klientów, nikt nie zrobi tego lepiej od twojej maskotki, ona też pomoże ci sprzedać twój towar lub usługę, a gdy będzie trzeba, przeprosi twoich klientów za kłopot. Może także wystąpić jako międzynarodowy ambasador, jak to miało miejsce w przypadku (robo)kota Doraemona, który został mianowany przez Japońskiego Ministra Spraw Zagranicznych ambasadorem kulturalnym japońskiej animacji. W Japonii „kawaii piar” jest kawaii, ale można też pójść o wiele dalej: uczynić ze słodkich postaci istotę swojego biznesu.


Kotka na słodko


Wchodzimy do jednego z wielu w Japonii sklepów Sanrio, firmy znanej przede wszystkim z różowego kociaka Hello Kitty. Firmowe produkty Hello Kitty są widoczne w Tokio na każdym kroku, nie tylko w sklepach firmowych Sanrio, ale to właśnie tutaj można się przekonać, jak ekskluzywne mogą być tego typu gadżety. To już nie są plastikowe, tandetne zabaweczki dla dzieci, lecz wysokogatunkowe wyroby dla dorosłego, wymagającego klienta. Jeśliby się uprzeć to z samymi tylko produktami firmowanymi Hello Kitty, można by wyposażyć cały dom i samochód. Jednak najwięcej produktów z tej serii to drobne gadżety, typu zawieszki do telefonów, breloczki i tym podobne. Na potrzeby Hello Kitty projektują często bardzo znani kreatorzy mody, a wśród produktów z tej serii nie brakuje tych najbardziej ekskluzywnych. Różowa japońska popkultura nie jest w Japonii zabawą dla dzieci, lecz sposobem myślenia dużej części społeczeństwa. Jednym się to podoba, innym nie, ale nie sposób przejść obok tego zjawiska obojętnie i jednoznacznie go ocenić.


Słodka znaczy atrakcyjna


Mimo, że w Japonii ceniony jest silny charakter, to jednak nadal dominującym schematem zachowania atrakcyjnej kobiety jest postawa typu „słodka uległość”. Taka postawa nie od razu musi przyjmować skrajne formy, ale taki schemat zachowań jest obecny absolutnie wszędzie, zarówno w życiu towarzyskim, jak i zawodowym Japończyków. Stereotyp słodkiej i delikatnej kobietki jest powszechnie obecny w japońskiej popkulturze: w muzyce, komiksie, filmie i telewizji. W tym kraju „różowością” jest się otoczony i się nią oddycha, nawet gdy jej nie widać.