Opowieść pierwsza: wieczorny spacer ze zwierzakiem
Pewnego wieczoru, wracając do swojego apato (mieszkania), wybrałem drogę "na skróty", tj. postanowiłem pokonać trasę pomiędzy stacją tokijskiego metra, a moim apato, pomijając główną ulicę, a zamiast tego skierowałem swoje kroki w urocze, tokijskie uliczki, pokrywające gęstą siecią wszelkie obszary pomiędzy głównymi arteriami miasta. Spacery mniejszymi ulicami Tokyo to wspaniała przygoda, zawsze trafi się na jakieś ciekawe miejsca - a to małe, przytulne restauracyjki, a to znowu na "mangowe secondhandy", o których nie miało się dotąd pojęcia, itp. Mówiąc w skrócie - przygoda w zasięgu ręki. A zatem, idąc sobie pewnego wieczoru właśnie taką uliczką, mój wzrok zatrzymał się na jednym z licznych w tej okolicy trawnikach, przylegających do niewysokich budynków mieszkalnych. Trawnik jak trawnik, nic nadzwyczajnego - zadbany, jak wszystkie trawniki w Tokyo, lecz moją uwagę przykuła postać młodego Japończyka, na oko dwadzieścia parę lat, trzymającego na smyczy zwierzaka. Ot, zwykły wieczorny spacer przed snem. I wszystko byłoby OK, gdyby nie to, że w panującym na trawniku półmroku ja i moja towarzyszka zauważyliśmy, iż gabaryty owego zwierzaka zdają się trochę odbiegać od normy. Innymi słowy - w życiu nie widzieliśmy tak dużego psa! A jakoś nic innego nie przychodziło nam do głowy. Spojrzeliśmy na siebie pytającym wzrokiem i nie przerywając spaceru, utkwiliśmy spojrzenia w dziwnym stworzeniu, które właśnie mijaliśmy. Chwilę nam zajęło, zanim zrozumieliśmy, z czym mamy do czynienia. Nasze twarze rozjaśnił szeroki uśmiech, gdy uświadomiliśmy sobie, jak kuriozalnej sytuacji jesteśmy świadkami. Otóż owym dziwnym zwierzakiem był... kucyk! Wyobrażacie sobie? Centrum wielkiej metropolii, trawnik - a tu facet z kucykiem na "wieczornym siusiu". - Byliśmy tak zakręceni tym odkryciem (i przy okazji bardzo zmęczeni dosyć intensywnym dniem, to inna sprawa), że zapomnieliśmy o aparatach i kamerach, zdążyliśmy jeszcze tylko pochwalić ślicznego zwierzaka (właściciel był bardzo szczęśliwy) i po chwili ta niecodzienna scenka rodzajowa zniknęła nam z oczu. Kilka następnych chwil upłynęło nam na radosnym rechocie. Nasze reporterskie usposobienie tym razem zareagowało z opóźnieniem - niestety, zdjęć nie mamy. Ale za to, ilekroć przypomnimy sobie tę sytuację, na nowo zaczynamy się śmiać. Czasami nas tylko zastanawia - gdzie, w tych małych tokijskich mieszkankach - tenże miłośnik zwierzaków kopytnych, przechowywał swojego pupila? Czyżby to była... nie, to niemożliwe... o_O!
Opowieść druga: do you speak engrish?
Kwestia języka angielskiego używanego w Japonii, to zupełnie osobna opowieść, z którą związane jest tyle anegdot, iż wypełniłyby one pokaźnej grubości książkę. Nie wiem, czy w tych kilku zdaniach będę w stanie naświetlić, choćby bardzo ogólnie, naturę tego zjawiska tak, abyście zrozumieli, o co mi chodzi. Rzecz w tym, że wśród Japończyków umiejętność płynnego posługiwania się językiem angielskim jest zjawiskiem bardzo rzadkim, a ponadto występuje tu coś takiego jak "engrish", czyli język angielski przekształcony/przepuszczony przez język japoński, co w rezultacie daje zupełnie inny, "trzeci język", określany często właśnie jako "engrish". Uwierzcie mi, jeśli nie macie pojęcia o choćby podstawach języka japońskiego, to choćbyście doskonale władali językiem angielskim, na "engrishu" połamiecie sobie zęby. Tak czy owak, pomijając wszelkie bardziej szczegółowe wyjaśnienia, wiedzcie tylko tyle, iż w Japonii narzędzie, jakim jest język angielski, ma dosyć ograniczony zasięg. Nawet w takich miejscach jak hotel pełen anglojęzycznych gaijinów, gdzie obsługa - zdawać by się mogło - powinna sobie z tym językiem doskonale radzić, bywa z tym często problem. Jakie więc było nasze zdziwienie, gdy pewnego dnia wstąpiliśmy do sklepu z pamiątkami z Japonii, spodziewając się standardowej - bardzo miłej i "bezanglojęzycznej" japońskiej obsługi - gdy ze stoiska z kimonami wyskoczyła nam na powitanie pełna energii na oko około 60-letnia pani, która językiem angielskim posługiwała się tak płynnie, że aż nas na chwilę zamurowało. Uroku całej sytuacji dodawał jeszcze fakt, iż w przeciwieństwie do zamkniętej i wycofanej przed kontaktami z obcymi, natury większości Japończyków, ta żwawa babcia była tak entuzjastycznie otwarta na kontakt, że aż wydała nam się nierealna na tle zamkniętego w sobie tłumu tokijczyków, wśród których gaijin z naszej części świata czuje się zupełnie odizolowany i zepchnięty na margines - samotny wśród tłumów. Podobna sytuacja spotkała nas pewnego razu, gdy zmęczeni całodziennym podziwianiem kwitnącej wiśni, usiedliśmy sobie na murku przy jednym z licznych w tej części miasta domów jednorodzinnych. Przechodząca obok nas starsza pani nagle na nas spojrzała, jej twarz rozjaśnił uśmiech, po czym bardzo ładną, płynną angielszczyzną, zaprosiła nas do podziwiania drzew sakury w jej okolicy. Wierzcie mi, to naprawdę nietypowe sytuacje jak na Japonię - każdy, kto zagościł w tym kraju na nieco dłużej niż parę tygodni, zrozumie o co chodzi. Na koniec przytoczę jeszcze jedną sytuację, która nie wiedzieć czemu, bardzo utkwiła mi w pamięci. Otóż któregoś razu, będąc na lotnisku Narita, nieco się zagubiliśmy w poszukiwaniu terminalu z którego mieliśmy odlecieć. Nagle, niczym spod ziemi, wyrósł przy nas elegancki Japończyk w średnim wieku, ubrany w doskonale skrojony garnitur (co w japońskim zalewie bylejakich garniturów, noszonych przez tamtejszych "salarymanów", jest naprawdę czymś wartym podkreślenia) i zapytał nas przepiękną angielszczyzną, w czym może pomóc. Krótka wymiana zdań pozwoliła nam szybko zażegnać nasze wątpliwości i przy okazji dała możliwość podziwiania naprawdę wyrafinowanej elegancji, jaką emanował ów - bez dwóch zdań - dżentelmen. Gdy już wszystko sobie wyjaśniliśmy, mężczyzna zapytał nas - skąd jesteśmy. Gdy tylko usłyszał słowo "Polska", natychmiast wyciągnął rękę i - po trwającej ułamek sekundy ledwo zauważalnej chwili, podczas której poszukiwał w głowie odpowiednich słów - powiedział: "dzień dobry!", a po chwili: "do widzenia!" - i już go nie było. Niby drobiazg, ale - jakże miły.
Opowieść trzecia: winda pełna koronek
Zakupy w Tokyo, to niepowtarzalne doświadczenie. Nigdzie indziej tak nie smakują, jak tam. Ma na to wpływ wiele czynników - niesamowity wybór towarów i usług, nadzwyczajna jakość obsługi, unikalność modeli - i kilka innych elementów nad którymi długo by się rozwodzić. Kto sam zasmakował - wie o czym mowa. Kto nie zasmakował - nie zrozumie. - Tak czy owak, to zdarzyło się nam podczas właśnie takiego wypadu na zakupy. Tego dnia naszym celem stały się sklepy z ciuchami dla fanów stylu gotyckiego. Sklep z tego typu artykułami, który znaleźliśmy w jednej z dzielnic Tokyo, należał do jednego z największych tego typu - 7 pięter, a na każdym określona odmiana mody gotyckiej: gothic lolita, gothic rock - i tak dalej. Moda "gothic lolita" (różowe koronki, kapelusiki, podwiązki, itd. - wszystko różowe) znajdowała się na samej górze i choć nas jakoś specjalnie nie interesowała, postanowiliśmy dla zasady wjechać windą na samą górę i schodząc w dół, zwiedzać kolejne piętra. Plan był doskonały - bez dwóch zdań. Nie zastanawiając się zatem zbytnio, wskoczyliśmy do windy - a wraz z nami, wchodzące właśnie do budynku, szczebioczące Japoneczki, przebrane od stóp do głów właśnie w owym wspomnianym wyżej, różowym stylu "gothic lolita". I OK, myślimy sobie, jakoś to przeżyjemy. Co prawda winda jest bardzo mała, ale te kilka osób jakoś się zmieści, wciskając się w te wszystkie koronki i inne różowe bibeloty. Nie to, żebyśmy coś mieli przeciw kolorowi różowemu - wręcz przeciwnie, bardzo go lubimy. Jednak (wyjątkowo) okrąglutkie Japoneczki, powbijane w masę różowych koronek, wydały nam się dosyć specyficznym zjawiskiem, nawet jak na normy japońskich ulic, na których ekstrawagancja młodych Japończyków, jeśli chodzi o modę, potrafi przekraczać wszelkie normy. Ale - OK. Wśliznęliśmy się więc do małej windy i w całkowitej ciszy (co było trochę trudne w tej sytuacji) ruszyliśmy w górę. Jak się oczywiście okazało, nasze towarzyszki również kierowały się na najwyższe piętro. Jeszcze chwila - myślimy sobie - i będzie z głowy. Każdy pójdzie w swoją stronę. Nie ma problemu, damy radę - zachowamy klasę aż do końca. No i właśnie wtedy otwarły się drzwi windy. Zanim zorientowaliśmy się w sytuacji, już byliśmy poza nią - wyszliśmy i... zamarliśmy. Całe piętro tego niezwykłego domu handlowego tętniło od różowych koronek, zaś wąskimi alejkami, pomiędzy licznymi półkami z różowymi towarami, krążył tłum okrąglutkich, różowych lolitek, poubieranych w kilogramy różowych koronek, kokardek, wstążeczek i setek innych różowych akcesoriów probieliźnianych. Jeśli nie zrozumieliście natury tej sytuacji - nic na to nie poradzimy - nie jesteśmy Wam w stanie tego wytłumaczyć. W każdym razie nasza reakcja była natychmiastowa - gdy tylko wyrwaliśmy się z różowego ścisku, wykonaliśmy zwrot w tył i ostatnim rzutem na taśmę, wskoczyliśmy do właśnie otwierającej się pustej windy. Niestety, znowu staliśmy się ofiarami własnej zapobiegliwości, bowiem trafiwszy w przeciwległą ścianę windy i wykonawszy kolejny zwrot o 180 stopni, zrozumieliśmy, iż znajdujemy się w kolejnej pułapce. Za nami, do windy, wlał się świergoczący, różowy tłum lolitek, a było ich tyle, że ledwie mogliśmy oddychać. Gdy drzwi windy z trudem się za nami zatrzasnęły, spojrzałem tępym wzrokiem na swoją towarzyszkę i w jej oczach zobaczyłem to samo, błagalne pytanie, które obijało się również w mojej głowie: "Co tu się do cholery dzieje?!". Wywracając wokół rozszalałym wzrokiem, naliczyliśmy ok. 10 różowych, jazgoczących stworzonek, a między nimi było coś, co już zupełnie dodało całej sytuacji arcyabsurdalnego zabarwienia - na samym środku ćwierkającej, różowej masy koronek, wznosił się wielki jegomość, wyższy od całego tłumu lolitek co najmniej o trzy (wielkie!) głowy, przebrany ni mniej ni więcej, tylko właśnie w - oczywiście - różową gotycką lolitkę! W przeciwieństwie do cieniutkich, świergoczących głosików falującego na dole tłumiku, jego tubalny głos z niebios brzmiał w tej (bardzo!) małej windzie niczym boskie gromy. Wielki facet wywijał łapskami i zawzięcie rozmawiał z różowym tłumem, falującym w okolicach jego pasa. - Boże! Ile bym dał, żeby móc teraz sięgnąć po kamerę! - Pomyślałem z rozpaczą, jaką jest w stanie zrozumieć tylko ktoś z naturą dziennikarza z obsesyjnymi zapędami kronikarskimi (tak jak ja). Gdy spojrzałem na moją towarzyszkę, zauważyłem, iż ona myśli o tym samym, zerkając na swoją sprasowaną torbę z wielkim jak armata aparatem fotograficznym. - Wszystko skończyło się tak nagle, jak się zaczęło - różowy tłum wypluł nas z windy, drzwi się za nami zatrzasnęły. Stojąc na pustym korytarzu spojrzeliśmy na siebie i zgodnie potwierdziliśmy: "Nikt nam nie uwierzy!".
Na sam koniec, zaraz po opuszczeniu tego wyjątkowego domu handlowego, natknęliśmy się na kolejną anomalię - tym razem był to "tęczowy piesek". Tym jednak razem udało mi się sięgnąć po kamerę... |
Świetne zdjęcia, a najlepsze jest to z tęczowym psem.
OdpowiedzUsuńTwój blog jest bardzo fajny, dużo na nim ciekawych postów, filmów i zdjęć. Życzę powodzenia w dalszym prowadzeniu tego bloga,a także jego szybkiej popularyzacji wśród pasjonatów Japonii.
Solidnie napisane. Pozdrawiam i liczę na więcej ciekawych artykułów.
OdpowiedzUsuń