Wieczorne tokijskie ulice jarzą się od kolorowych świateł wszechobecnych neonów. Siedzę wraz z grupką salarymanów, czyli etatowych pracowników japońskich korporacji, w jednym z popularnych barów izakaya, serwujących alkohole i zakąski. – Kończę na dzisiaj, wyczerpałem dzienny budżet – mówi jeden z nich, szukając portfela. – Żona przycięła kieszonkowe? – pyta drugi, wywołując salwę śmiechu. – A nie masz żadnego sekretnego budżetu? – pyta trzeci całkiem poważnie. – Właśnie wyczerpałem oba – dodaje nieszczęśnik z kwaśną miną, co spotyka się z milczącym zrozumieniem reszty grupy.
Tradycyjna głowa rodziny
Japońskie społeczeństwo, mimo wielu zmian jakie w nim zaszły, zwłaszcza przez ostatnie dwie dekady, nadal pozostaje tworem niezwykle sztywnym i zhierarchizowanym. Mimo pęknięcia z końcem lat 80. XX wieku japońskiej „bańki ekonomicznej”, która zapewniała obywatelom dozgonne zatrudnienie w jednej firmie oraz wysokie dochody, japoński mężczyzna w tradycyjnym układzie nadal pełni funkcję jedynego żywiciela rodziny. A zatem teoretycznie, zgodnie z oficjalnie przyjętą hierarchią, to on jest najwyżej postawionym członkiem rodziny. Tyle teorii, bo trudno sprawować władzę komuś, kogo praktycznie nigdy nie ma go w domu. Ta przechodzi w ręce „zarządcy”, czyli pani domu. A co z tego wynika w praktyce?
Wybór znowu padł na jeden z tokijskich barów, w których japońscy mężczyźni kończą swój dzień pracy. Tym razem siedzimy we dwóch, ja i mój znajomy salaryman. To najlepszy moment, aby porozmawiać z Japończykiem o bolączkach dnia codziennego, choć i wtedy często trudno oczekiwać pełnej otwartości do jakiej przywykliśmy na Zachodzie. Etatowy pracownik japońskiej korporacji to najczęściej człowiek wiecznie zajęty, zestresowany i rzadko bywający w domu. Oczywiście można to próbować obejść, nie zostając w firmie po godzinach i nie biorąc udziału w wieczornych spotkaniach z kolegami z pracy, ale wtedy nie ma co liczyć na awans, premie, podwyżki, a nawet w skrajnych przypadkach stracić posadę z powodu niewystarczającego zaangażowania w pracę i firmową społeczność. A zatem dla większości ubranych w garnitury korporacyjnych etatowców, jakich mnóstwo każdego dnia można ujrzeć na ulicach Tokio, wieczorne spotkanie przy sake lub japońskim piwie, jest jedyną sposobnością na odstresowanie i szczerą rozmowę. – Zarządzaniem domowymi finansami, to zadanie żony – tłumaczy mi mój rozmówca, czterdziestoletni pracownik firmy spedycyjnej. – Mężczyzna nie ma na to czasu, jego zadaniem jest zarabianie na utrzymanie rodziny – wyjaśnia. – Wszystkie wydatki planuje pani domu, wydzielając również każdego ranka mężowi drobne na lancz, przejazdy i inne drobne potrzeby – mówi, stukając palcem w leżącą na stole paczkę papierosów. – I to wystarcza? – pytam zaciekawiony. – Nie – odpowiada śmiejąc się – trzeba jeszcze jakoś zorganizować parę jenów na wieczorne spotkania z kolegami z pracy.
Tradycyjna szyja rodziny
Niektórzy zwykli żartować z japońskich mężczyzn, że co prawda są oni głowami rodziny, ale każdą głową porusza szyja, którą jest pani domu. Bardziej uszczypliwi stwierdzają wręcz, że mąż jest płatnym pracownikiem, który otrzymuje pensję od żony w postaci codziennego „okozukai”, czyli jak niektórzy to nazywają, „kieszonkowego”. Pozycja żony, jako osoby zarządzającej rodzinnymi finansami jest tak mocno ugruntowana w japońskim społeczeństwie, że w wielu przypadkach nawet wtedy, gdy oboje małżonkowie pracują, to nadal żona jest pierwszą kandydatką na „domowego zarządcę”. Japońskie społeczeństwo jednak ulega przemianom, a nowe pokolenia coraz częściej przełamują stare schematy. Z najnowszych badań wynika, że obecnie ten tradycyjny układ ulega powolnemu zanikowi i już tylko w połowie japońskich domów to kobieta sprawuje kontrolę nad finansami. W trzydziestu procentach współmałżonkowie dzielą to zadanie, a tylko w dwudziestu procentach domowymi finansami zajmują się mężczyźni. To ostatnie może mieć z kolei związek z innym zjawiskiem objawiającym się tym, iż we współczesnej Japonii młodzi mężczyźni coraz rzadziej decydują się na poświęcanie swojego życia karierze zawodowej, za to kobiety coraz częściej zastępują ich w tej roli. Efektem tychże zmian jest między innymi drastyczny spadek przyrostu naturalnego, nad którego konsekwencjami ekonomicznymi łamią sobie głowy najtęższe umysły w Japonii. Wygląda na to, że konserwatywne japońskie społeczeństwo ulega przemianom, których skutki trudno w tej chwili przewidzieć.
Pani i władca
Spotkanie z Kaori, trzydziestoletnią panią domu z przedmieść Tokio, zorganizowała mi moja japońska znajoma. Byłem niezmiernie ciekaw, jak ta sytuacja prezentuje się z drugiego punktu widzenia. – W Japonii nie ma wspólnych kont, dlatego jeśli to żona zarządza finansami, to naprawdę oznacza to całkowitą kontrolę – wyjaśnia ze szczerym przekonaniem. – Jednak to jest konieczne, bo ja pracuję tylko dorywczo i mam więcej czasu niż mąż, aby zająć się dodatkowymi sprawami – tłumaczy. Nasza rozmowa siłą rzeczy wchodzi w obszar liczb, a te szybko potwierdzają to, czego zdołałem się dowiedzieć w rozmowach z męską częścią japońskiego społeczeństwa. Według oficjalnych danych, średnia kwota wydzielanych przez małżonki okozukai wynosi około czterdziestu tysięcy jenów miesięcznie, co daje około półtora tysiąca jenów na dzień. Przeliczając na złotówki to spora kwota (ok. 45 pln wg kursu z końca 2013 roku), ale biorąc pod uwagę na co musi wystarczyć w mieście takim jak Tokio, trzeba dysponować nią ekstremalnie oszczędnie, aby wystarczyła na podstawowe potrzeby pana domu. Pamiętajmy jednak, że jest to kwota średnia i w praktyce często niższa. – Na co właściwie wydawane są te pieniądze? – staram się wyciągać trochę szczegółów. Moja rozmówczyni zamyśla się w typowo japoński sposób, wydając kilka mrukliwych dźwięków sygnalizujących proces intensywnego główkowania. – Hmm… przede wszystkim to pieniądze na posiłek i rachunek telefoniczny, ale jeśli mężczyzna dobrze zarządza swoim okozukai, to wystarczy mu również na inne rzeczy – dodaje, zabawnie nadymając policzki. Zajmuje mi chwilę, aby uzyskać niejasne podpowiedzi, iż w tak zwane „inne rzeczy” wliczają się między innymi: alkohol, tytoń, fryzjer, odzież, rozrywka, muzyka, książki i czego tam jeszcze potrzeba zapracowanemu salarymanowi. Trudno mi uwierzyć, że tak niewielka kwota może na to wszystko wystarczyć, dlatego poruszam kwestię hesokuri, czym wywołuję jedynie krótki chichot mojej rozmówczyni. Hesokuri to w wolnym tłumaczeniu „sekretne oszczędności” i w powszechnym przekonaniu najczęściej posiadają je żony. Są to pieniądze „na czarną godzinę” lub „na wyjątkowe przyjemności”, jednak oficjalnie nie istnieją i tym samym nie bierze się ich pod uwagę w podliczaniu domowego budżetu. Ocenia się, że około 55% japońskich żon posiada takie dodatkowe środki. Zdarza się również, że takowe „utajnione oszczędności” posiadają również mężczyźni, co pozwala im łatać dziury w osobistym budżecie lub wydać je na dodatkowe przyjemności, o których żona niekoniecznie powinna wiedzieć. Jednak w nowoczesnych japońskich małżeństwach, gdzie oboje małżonkowie zarządzają finansami, takie ukrywane środki zdarzają się rzadziej i ustępują polityce absolutnej przejrzystości finansowej. Niemniej jednak mimo tych wszystkich zmian, póki co to nadal japońskie kobiety dominują w kontrolowaniu domowych wydatków. No dobrze, a jak do tego wszystkiego ma się wciąż żywy mit o uległej żonie?
Uległa i oszczędna
W Japonii wciąż zdaje się funkcjonować mit żony absolutnie we wszystkim posłusznej mężowi. Tak przynajmniej wygląda to z bardziej tradycyjnego punktu widzenia. Żona cicha, uległa i wspierająca swojego męża również na płaszczyźnie zawodowej, zdaje się kontrastować z wizją małżonki trzymającej silną ręką całą rodzinę i mającą wpływ na wszystkie decyzje rodzinne. – Och, jeśli się dokładniej przyjrzeć japońskiemu społeczeństwu, obie te opcje wcale nie muszą się wykluczać – wyjaśnia mi mój znajomy Europejczyk, który poślubił Japonkę. – Władzę można sprawować wcale się z tym nie afiszując – stwierdza z uśmiechem. – Oczywiście pomijam tu tradycyjne japońskie teściowe, bo te faktycznie potrafią korzystać ze swojej władzy bez zabawy w półśrodki, zwłaszcza gdy mowa o tradycyjnych, wielopokoleniowych rodzinach mieszkających wspólnie i prowadzących rodzinny interes – zachichotał jednocześnie sugerując, że doświadczył tego na własnej skórze. – Japońskie społeczeństwo ulega przemianom, ale tradycyjne elementy wciąż mają na nie niezwykle silny wpływ - kontynuuje. – Przykładów można by podawać wiele, ot zapewne słyszałeś o słynnej żonie Yamauchi Kazutoyo, znanego wojownika żyjącego na przełomie XVI i XVII wieku, który dzięki wsparciu i oszczędności swojej żony otrzymał od niej wspaniałego rumaka, dzięki któremu odniósł wiele spektakularnych zwycięstw i stał się powszechnie znanym, szanowanych i zamożnym człowiekiem – pokiwał głową, widząc jak się uśmiecham. – Tylko mi nie mów, że współcześni salarymani również liczą na tak wspaniałomyślne wsparcie swoich połówek – tym razem to ja zachichotałem. – Oczywiście, że nie, ale oszczędność japońskich żon to nie mit – dodaje na przekór mojemu ironicznemu nastawieniu. – Same sobie również ściśle wyznaczają budżet na drobne wydatki i przyjemności, jak na przykład spotkanie z koleżanką na kawie, czy też wizyta u kosmetyczki – i natychmiast dodaje, widząc moją rozbawioną minę – ale ocenia się, że dzięki takiemu podejściu, przeciętna japońska rodzina dysponuje odłożonymi na koncie oszczędnościami średnio w wysokości dwudziestu milionów jenów czyli sześciuset tysięcy złotych – czym skutecznie gasi mój uśmiech, który zamienia się w wyraz niedowierzania.
Między nami facetami
Wizyta w nocnym barze nieco nam się przeciągnęła. Moi japońscy towarzysze zdążyli już osiągnąć stan odpowiedniego upojenia, więc nasze dyskusje stały się o wiele luźniejsze niż się tego początkowo spodziewałem. – Wiesz, Pabeu-san – nachylił się do mnie trzydziestopięcioletni analityk, który przed chwileczką pozbył się jednym szarpnięciem swojego krawata – japońskie kobiety są chwilami przerażające – stwierdził, kiwając bardzo już luźną główką. – Niby są delikatne i wydaje ci się, że je znasz, ale gdy przychodzi co do czego, potrafią nieźle zajść za skórę – pokiwał z widocznym znawstwem tematu. Cóż, każdy mit ma dwie strony medalu, zarówno tę prawdziwą, jak i mityczną.